w którym...
Gorączka poniedziałkowej nocy • demon
barbers of Hohhot • świętych obcowanie, grobów zamiatanie • wiosenne rżnięcie,
wiosenny zombie dance, wiosenny Patyczkowy Zakątek i wiosenny bilard dla
ubogich • o paradoksach chińskiej atrakcyjności • zagadka zaczeskowej decepcji •
nowy stary Kevin • w gościnie na uniwersytecie
Hohhot, noc z poniedziałku, 2 kwietnia na
wtorek, 3 kwietnia 2012, za kwadrans druga
A ja się czuję, jakby była
sobotnia noc. Nie, nie mam gorączki. Po prostu mam wolne. Tak jest, rząd
chiński zauważył najwyraźniej, że już nie wyrabiam i oznajmił mi, za
pośrednictwem drogiej Jilly, że czas odpocząć. Jakby bowiem nie liczyć, w środę
wypada sto czwarty dzień od przesilenia zimowego, co oznacza jedno: Qingming
Jie. Co oznacza mniej więcej tyle, co Dzień Zamiatania Grobów. A co oznacza
wolna środa? Długi weekend, ma się rozumieć! Przecież ludzie musza na groby
dojechać, zbondować się z krewniakami przy okrągłym stole jedzenia i wódeczce.
Niech mają poniedziałek i wtorek, a co, znajcie pana. Ale zaraz, zreflektować
się musiał rząd, dać ludziom pięć dni wolnego? Żeby się rozleniwili?
Rozbestwili, dostawszy palec zapragnęli ręki? Jeszcze by zaczęli, gdzieś w
okolicy czwartego dnia picia, filozofować o polityce, i byłby kłopot. Niech
więc mają ten poniedziałek i wtorek, słowo się rzekło, ale niech to odrobią w
sobotę i niedzielę! Pan dał, pan zabrał.
I takim to sposobem
właśnie mam dziś pierwszy dzień wolnego po przepracowaniu siedmiu dni
wypełnionych trzydziestoma sześcioma lekcjami.
Aż sobie z tego
wszystkiego pozwoliłem na fryzjera. Albo inaczej, odważyłem się pójść do
fryzjera. Nawet w Kantonie, gdzie oznaczone wiecznie się obracającymi spiralnie
pomalowanymi tłokami salony pełne były przegięcie wychudzonych emoboyów, czyli
profesjonalistów, obawy mnie nie opuszczały. W Hohhocie tym bardziej strach
powierzyć swoją cenną, bądź co bądź, głowę któremuś z golibrodów. Starszych, w
których menu znajdują się najwyraźniej dwie, może trzy standardowe chińskie
fryzury, odrzuciłem na wstępie. Stylówy młodszych świadczą wprawdzie
niewątpliwie o zamiłowaniu do eksperymentów, jednak niemała część eksperymentów
owych przynosi efekty tyleż zaskakujące, co opłakane. Na wszelki wypadek
zostałem więc przy swoim naturalnym kolorze, poprosiłem tylko o podcięcie
końcówek, z czym na szczęście snadnie poradził sobie mój stylista. Renata
poszła o krok dalej, postanowiła przyciemnić sobie swój platynowy blond do
blondu złotego. Przez cały wieczór zastanawialiśmy się, czy wyszło trochę jakby
zielonkawo, czy to tylko kwestia światła. Po pierwszym myciu orzekliśmy jednak,
że jeśli nawet zaaplikowany kolor miał na etykietce w chińskich znaczkach
napisane „Mars Attacks!”, „Wodnik Szuwarek”, albo „Plants vs. Zombies” to już
zszedł. Zostało, wedle życzenia, wschodnioeuropejskie złoto miodu i
pszenicy.
Ale wróćmy do Qingming
Jie. Tradycja oddawania w czasie tego święta czci przodkom zadekretowana przez
cesarza Xuanzonga z dynastii Tang w VIII wieku naszej ery. Xuanzong zauważył
mianowicie, że jego poddani nazbyt się rozmiłowali w kosztownych i
czasochłonnych obrzędach śmierci. Zarządził więc, że koniec tego dobrego i
marsz do roboty, a celebrować nieboszczyków można raz do roku, w czasie
Qingming właśnie. Raz a porządnie. Proste. Nie to co u nas, co i rusz nowe
bzdurne święto, Trzech Króli czy innej Matki Boskiej Sejmowej.
Sam czas obchodów Qingming
też nie wziął się, oczywiście, z niczego. Z początku wiązał się, podobnie jak
inne wielkanocopodobne festiwale, z równonocą wiosenną, czasem budzenia się do
życia przyrody. Jakieś trzysta lat temu natomiast obchody związano dodatkowo z
Dniem Hanshi, co znaczy mniej więcej tyle co Dzień Zimnego Jedzenia. Legenda o
wypadającym jutro Dniu Zimnego Jedzenia jest na tyle krwista, że pozwolę sobie
ją przytoczyć.
Był więc sobie dawno dawno temu, konkretnie
w VII wieku przed Chrystusem, Jie Zitui. Jie Zitui był wiernym sługą i
przyjacielem niejakiego Ji Chong’er, który miał w przyszłości zostać księciem
Jin. Zanim jednak Chong’er został księciem Jin, przez prawie dwadzieścia lat
przebywał na wygnaniu. Takie czasy. Jie Zitui w każdym razie dzielnie
towarzyszył swojemu panu i ponad wszelką wątpliwość udowodnił mu tak swą
wierność, jak i dzielność. Razu pewnego mianowicie, kiedy towarzystwo porządnie
przymierało głodem, przygotował dla niego smakowitą mięsną zupkę. Chong’erowi
aż się uszy trzęsły, taka była dobra. Najadłszy się jednak i zasiliwszy tym
samym szare komórki, zaczął się zastanawiać skąd też Jie Zitui wytrzasnął
mięsko. Prostak Chong’er najwyraźniej nie czytywał Rolanda Topora, gdyby
czytywał, to by nie pytał głupio. Wiadomo, że mięsko było z nogi Jie Zitui...
Przyszły władca był poruszony do głębi. Obiecał sobie, że sowicie wynagrodzi
swego sługę. Ten jednak, dopomógłszy wreszcie panu w dojściu do władzy, złożył swój
urząd i zaszył się w lesie ze swoją matką. Słowo władcy jest jednak słowem
władcy, skoro się rzekło, nie było od niego ucieczki ni odwołania. Chong’er,
książę Jin próbował więc znaleźć Jie Zitui w lesie, ten jednak zaszył się w nim
najwyraźniej zbyt dobrze. Na swoją zgubę, jak się okazało. Za namową genialnych
doradców Chong’er postanowił bowiem podpalić las, chcąc tym samym zmusić Jie
Zitui opuszczenia go i odebrania należnych honorów. Zwęglonych zwłok wiernego
sługi nigdy nie odnaleziono, poruszony natomiast po raz wtóry do głębi Chong’er
zarządził, że przez trzy dni nikomu nie wolno rozpalać ognia. Wszyscy więc
przez trzy dni jedli zimny bufet, co tak się widać spodobało, że zrobiono to
tradycją.
Jak więc, drżycie zapewne
z niecierpliwości, obchodzi się Qingming Jie? Zajrzyjmy do źródeł
antropologicznych. Wspomniałem już, że generalnie chodzi o oddawanie czci
przodkom, zmarłym przodkom. Zamiata się więc groby i składa na nich ofiary z
jedzenia i napojów. Popularne jest też palenie na nich papierowych reprezentacji
dóbr doczesnych, między innymi banknotów. Nie prawdziwych oczywiście, tego już
byłoby za wiele. Na wsiach ponoć mocuje się nad bramami i drzwiami gałązki
wierzby, które odstraszać mają złe duchy włóczące się tego dnia po świecie. Fascynujące
jak głęboko tkwi w ludziach, ludziach znakomitej większości kultur, zaznaczmy, lęk
przed powracającymi trupami. Każdy ma w szafie swojego trupa, jak to się mówi,
każdy najwidoczniej ma na sumieniu coś, co napawa go lękiem przed zemstą zza
grobu. Lękiem zapisanym w jungowskiej nieświadomości zbiorowej, lękiem, w
którym freudowsko dostrzec można ślad bliskiemu ojcobójstwa przejęciu władzy po
Kronosie przez Dzeusa...
Wikipedia wikipedią, tanatopsychologia
tanatopsychologią, a życie życiem jednak. Jak zatem celebrują swoich zmarłych i
nastanie wiosny prawdziwi współcześni Chińczycy? Zapytajmy ich samych, wszak
mamy ich pod ręką bez mała półtora miliarda. Weźmy choćby Amber, na co dzień
asystentkę Renaty, w poniedziałkowe popołudnia – moją.
- Amber, jak będziesz obchodzić
nadchodzący Qingming Jie?
- Pojdę na zakupy, a poza
tym będę spać.
- (Lol...) Dziękuję, w
imieniu swoim i moich czytelników, za ten pouczający wywód. Udanych zatem
zakupów i kolorowych snów...
Piękna historia Qingming
powstać musiała nie tylko dawno temu, ale i z dala od północnych rubieży
Państwa Środka, z których niniejszym Was pozdrawiam, moi drodzy. Zielono bowiem
w Mongolii Wewnętrznej za Chiny nie jest, na pierwsze pąki i kwiaty będziemy
musieli jeszcze poczekać, dobre dwa tygodnie, jak sądzę. Ciepło jednak istotnie
się w ostatnich dniach zrobiło. Temperatury w ciągu dnia sięgają niekiedy
jakichś trzynastu stopni, kurtki więc i rękawiczki na dobre już chyba trafiły
do szaf. Porwany tym z dawna oczekiwanym i niejednokrotnie już przedwcześnie zapowiadanym
powiewem wiosny prowadziłem wczoraj i przedwczoraj zajęcia na dworze w
t-shircie. Wywołało to pewne poruszenie wśród chińskich przedszkolanek, choć
generalnie muszę po raz kolejny z szacunkiem pokiwać głową nad twardością
Chińczyków z północy. Podczas największych mrozów nawet przedkładają oni styl
nad komfort, a z nadejściem wiosny zrzucają wierzchnie warstwy odzienia nie
mniej entuzjastycznie niż ja. Patrząc na dziewczęta przechadzające się po
okolicach uniwersytetu, z onieśmieleniem myślę o tym, jak będą się nosić, kiedy
temperatura wzrośnie o kolejne dziesięć stopni...
Ale nie tylko przecież
lekkością niewieściej garderoby wiosna w Mongolii stoi. Spójrzmy!
Oto babuleńki i
dziaduniowie obudzili się z zimowego snu i wylegli na ulice, zaludnili parki.
Co też na ulicach i w parkach porabiają? Dwie rzeczy. Jedna – grają w karty.
Rozsiadają się kilkuosobowymi grupkami przed sklepikami na rozkładanych
krzesełkach wokół odwróconego do góry nogami kartonu albo na kamiennych
stołkach wokół kamiennego stolika, który specjalnie dla nich w parku
postawiono. I, jak to się dziwnie mówi, rżną, popijając przy tym powoli
przyniesioną ze sobą w plastykowych butelkach wodę lub herbatę. Uprzyjemniając
sobie i skracając czas pozostały im na tym nędznym padole paleniem podłych
papierosów. Druga, gimnastykują się. Wiem, że się gimnastykują, bo widywałem
ich regularnie w podobnych okolicznościach w Kantonie. Gdyby nie ta wskazówka,
mógłbym nie skojarzyć, że to, co robią tutaj, w parkach hohhotańskich, to
gimnastyka. Wtedy tam ćwiczyli w grupach, synchronicznie, ćwiczyli coś, co
przypominało połączenie tańca i walki, często używali krótkich mieczy
przystrojonych wstążkami. Teraz tu ćwiczą w pojedynkę, nawet jeśli jest ich
cała gromada. Ćwiczenia polegają na tym, że chodzi się bardzo powoli i niezbyt
dziarsko na sztywnych nogach, rytmicznie postukując się anemicznie zaciśniętą
pięścią po mięśniach. Stuk – stuk po przedramieniu, stuk – stuk po udzie, stuk
– stuk po piersi. Można też wymachiwać rękami, byle nie za energicznie. Do
ćwiczeń używa się niekiedy przyrządów, w które wyposażone są place zabaw. Można
na przykład ocierać się plecami o słupki, drążki, drzewa w czymś, co przywodzi
na myśl przysiady. Albo schwycić jakąś drabinkę i, zastygłszy w bezruchu,
rozdziawić szczerzące się resztkami krzywych psujących się zębów usta i patrzeć
tępo w dal.
Oto zabiło wreszcie żywiej
serce ulicy uniwersyteckiej. Na jednym z zapadłych podwórek pojawiło się kilka
straganów z przekąskami. Ustawiono je wokół niewielkiego placyku tak, że tworzą
przytulny i całkiem urokliwy zakątek. Zakątek, który z miejsca nazwaliśmy
Patyczkowym Zakątkiem, a to z uwagi na najpopularniejszą tutejszą przekąskę,
której można w nim, na świeżym powietrzu, skosztować. Kolejna wariacja na temat
sławnego mongolskiego kociołka. Poszczególne specjały – kawałki różnych
gatunków tofu i grzybów, rybnych lub mięsnych (o tyle o ile) kulek, kotlecików,
pakiecików, węzełków makaronu – ponabijane na długie, bambusowe patyczki leżą
sobie w płytkich metalowych kuwetach, zanurzone w powolutku się gotującej
kąpieli z aromatycznego wywaru. Kuwet są dwa rodzaje, nietrudno odgadnąć,
łagodna i ostra. Wystarczy tylko podejść do straganu, by odziana w fartuch pani
wystrzeliła w nas dłonią uzbrojoną w talerzyk. Talerzyk jest sprytnie owinięty
plastykową torebką. W ten sposób, po zmianie torebki, może z powodzeniem służyć
kolejnym klientom, zmywać wszak na miejscu nie bardzo jest jak. Dobra, możnaby
w stojącej wodzie plastykowej miednicy, jak w Indonezji, ale najwyraźniej ten
ekologiczny patent nie zyskał tutaj uznania. Po odebraniu talerzyka nic już nie
stoi na przeszkodzie między nami a patyczkami. Częstować się można czym się
chce i jak długo się chce. Najadłszy się, lub podjadłszy sobie, zwraca się po
prostu talerzyk z patyczkami pani, która wprawnie je rachuje. Płaci się
wystandaryzowane 0,7 yuana od sztuki, najeść się można sztukami mniej więcej
dwudziestoma, czyli za jakieś 7 złotych.
Ale patyczki sprawdzają
się raczej jako przystawka. Na przykład do makaronu, który smażony jest na
straganie obok. System ten sam, co w naszych nudlowniach. Do pudełka wrzuca się
paczuszki z ulubionymi składnikami i przekazuje je kucharzom. Ci wysypują
wszystko, w odpowiedniej kolejności, na rozgrzaną blachę polaną olejem i smażą.
Po chwili dosypują wybranych przypraw i smażą dalej. Po kolejnej chwili
nakładają gotowe danie do wyłożonej plastykową torbą miski lub pakują je na
wynos. Koszt uzależniony jest oczywiście od ilości i rodzaju składników, waha
się jednak w rozsądnych granicach 10-15 yuanów.
Ale – ale! Zanim jeszcze
powędruje się do domu na film, można w Patyczkowym Zakątku zrelaksować się
grając w bilard! Pewnego pięknego dnia przyjechały zaopatrzone w koła stoły, na
których wytarte zielone płócienne blaty wysypano poobijane bile. O murek oparto
zużyte kije, pod łuzy podwieszono kostki niebieskiej kredy, w pobliżu zasiadł
wiekowy manager wiecznie ćmiący podłe papierosy. Bilard cieszy się dość dużą
popularnością, ale zwykle co najmniej jeden stół jest wolny, z czego korzystam
właściwie podczas każdej wizyty w Patyczkowym Zakątku. Żadnych formalności nie
ma, wystarczy chwycić kij i już. Kiedy wszystkie bile znajdą się w łuzach, w
mgnieniu oka pojawia się szef i na nowo ustawia je w pozycji startowej. Jedna
gra, ile by nie trwała, kosztuje yuana.
Jeszcze odkrycie tygodnia,
a może i miesiąca - jia bin. Siedzę
sobie z Oliverem w jednej z naszych nudlowni i czekam, aż zawołają, że nasze
numery są hao la. Przyglądam się
uczniom którejś z pobliskich szkół, po piętnaście lat może, którzy już się
swoimi nudlami delektują. Mało tego, delektują się jeszcze, zauważam, zimnym
browarem, wyjątkowo jakoś apetycznie wyglądającym. Dziwi mnie nieco, że tak
łoją cały czas mundurki szkolne na sobie mając, do tego w porze lunchu. Co
kraj, to obyczaj, myślę. Ale dochodzę zarazem do wniosku, że ja się jeszcze na
tyle nie zintegrowałem, żeby iść na lekcje z jakimikolwiek promilami. Temat
powraca jednak wieczorem, w innej restauracyjce. Widzę całe rzędy sympatycznie
wyglądających dużych, ok. 0,6 litra, zielonych butelek, pytam ile to piwo
kosztuje, dowiaduję się, że 2,5 yuana. Przez dwa dzielimy, żeby otrzymać
złotówki, przypomnę, zatem 1,25 zł. Dalejże więc, lej, karczmarzu, za wszystkie
czasy. Dostaję butelkę i przezroczysty plastykowy kubek. Nalewam i już się
czuję jak na jakimś koncercie. Pociągam łyk – i w śmiech. Butelka jak od piwa,
kolor piwa, bąbluje jak piwo, ale za Chiny piwem to nie jest. Smakuje trochę
jak oranżada, słodko i orzeźwiająco. Dobrze smakuje.
Słabe wieści z innego
frontu, kończy mi się dezodorant... Śmiejcie się, śmiejcie, ile ów trzeba
cenić, ten tylko się dowie, kto wiadomo. Cóż za paradoks! Taka mnogość sklepów,
taki wybór wszystkiego – prawie wszystkiego, jak się okazuje – i żeby nie było
dezodorantów? Nie zdziwiłbym się, gdyby nie było ich w wiejskich sklepikach,
nie dziwię sie nawet przesadnie, że nie ma ich w zwykłych wielobranżowych na
dzielni. Ale żeby, na przykład, Watsons, położony tak bardzo w centrum, że
bardziej już się nie da, nie miał ich w swoim asortymencie! Szczyt wszystkiego!
A żeby było jeszcze weselej – im okrutniej, tym weselej – na regale, na którym
zwykle znajdują się dziesiątki dezodorantów wszelkiej maści – w sprayu, w
kulce, w sztyfcie, w kremie, wziąłbym cokolwiek bez grymaszenia – stoją
dziesiątki innych, znacznie bardziej, wydawałoby się, niszowych kosmetyków.
Żeby nie być gołosłownym, wynotowałem sobie skrzętnie, czego też Chińczycy
używają. Proszę bardzo. Zacznę on nowego akapitu. Kto wierzy na słowo, może go
śmiało pominąć.
Oil control moisturizing gel, oil control facial gel,
icy oil control foaming wash, anti-acne oil control face wash, oil control deep
cleansing facial scrub, charcoal deep cleansing face wash, smooth daily scrub,
hydrating face wash, hydrating creamy wash, hydrating facial toner, hydrating
facial mask, hydrating facial cream, water tank lotion, multi protecting cream,
power-up face wash, Q-10 lifting face cream, skin replenisher, moisture veil. I,
oczywiście, whitening cream. Żeby jeden...
Cristiano Ronaldo
stanąwszy przed tym regałem niechybnie by się popłakał. Dlaczego? Może ze
wstydu, że używa tylko dwóch trzecich z tych kosmetyków, może z zazdrości, że
regały w Madrycie nie są tak dobrze zaopatrzone, może z dumy, że tylu
Chińczyków stawia go sobie za wzór – nieważne, tak czy inaczej popłakałby się
na bank. W końcu to Cristiano Ronaldo.
A ja wkrótce zostanę bez
dezodorantu. Nie odmówię sobie za to wtrącenia zagwozdki, która męczy mnie w
związku z kremami wybielającymi. Zdumiewa mnie – i nieco przeraża – to iście
ludzkie fiksowanie się na jakimś poślednim aspekcie wyglądu, drobiazgu, który
urasta do rangi wyznacznika tożsamości. Jakimi pokrętnymi drogami podąża myśl
kogoś, kto nie używa dezodorantu, nie myje zębów, komu nieobcy jest chiński
zwyczaj charkania i spluwania na chodnik, komu brzuch wylewa się ze spodni i spod
koszuli, a kto zarazem dwa razy dziennie wklepuje w swoje obleśne oblicze krem
rozjaśniający! Co sprawia, że można być tak zapatrzonym w jedną – często
wyimaginowaną – wadę, będąc jednocześnie tak ślepym na wszystkie pozostałe,
często bardziej znaczące? Jaki diabeł tkwi w różnicy między autopercepcją
jegomościa, który patrzy w lustro i widzi ciemną skórę a percepcją tych, którzy
patrzą na niego i widzą śmierdzącego, charkającego grubasa... Swoją drogą,
jakże to – na swój przewrotny, złośliwy sposób – zabawne! Typ może się
miesiącami rozjaśniać, żeby wreszcie zebrać się w sobie i zaprosić na randkę
koleżankę z pracy, a ona spławi go, bo jest gruby...
Albo łysy. Boże, ależ
ludzie mają nasrane z tym łysieniem! Szczególnie chyba tutaj, w Chinach,
popłynę więc za myślami, choć fragment o kosmetykach, który w zamyśle miał mieć
charakter krótkiej anegdotki, rozrasta się na kolejny akapit. Widziałem więc
ostatnio gościa po przeszczepie włosów. Świeżo po przeszczepie włosów. Długa,
gruba blizna z tyłu mózgoczaszki, kępki milimetrowych włosków wystające
nienaturalnie ze szczytu pagórka błyszczącej łysiny. Wiadomo, urosną i będzie
to jakośtam wyglądało. Rzecz jednak w tym, że gość wyglądał mniej więcej tak,
jak skonstruowany przeze mnie powyżej entuzjasta kremów rozjaśniających. Nowe
włosy, w odbiorze społecznym, ani go będą grzać, ani ziębić. Pewnie zboostują
mu nieco samoocenę i pewność siebie, ale dałoby się to załatwić bez skalpela i
kilku tysięcy yuanów.
Ale to jeszcze nic.
Przyjrzyjmy się na koniec żałosnej kulminacji zaburzeń autopercepcji, zaburzeń
tak swoją drogą popularnych, że uznać je chyba należy nie za patologię, ale za
ponurą normę. Przyjrzyjmy się fenomenowi zaczeski. Że zaczeska wygląda
megasłabo, znacznie słabiej niż łysina na najmniej kształtnej czaszce, możemy
się chyba wszyscy, gwoli wstępu, zgodzić. Darujmy już sobie mechanizm,
spróbujmy pogrzebać w emocjach. Wyobraźmy sobie, co musi czuć mężczyzna, który
codziennie staje przed lustrem, patrzy sobie w oczy, po czym delikatnie
przeczesuje rzadkie włosy. Z niepokojem egzaminuje grzebień, oceniając, czy
wypadło ich więcej niż zwykle. Wyobraźmy sobie, co rozgrywa się w jego duszy,
kiedy po umyciu włosów po jednej stronie nagiej błyszczącej czaszki zwisa mu
prawie do ramienia zapuszczane od miesięcy pasmo. Cenne resztki dziedzictwa,
które, kiedy już ociekną, zostaną troskliwie osuszone miękkim ręcznikiem, a
następnie jak najrówniej, jak najsprawiedliwiej przeprowadzone na drugą stronę
głowy. Powoli, czule, z wprawą. Kiedy każdy włosek znajdzie się na swoim
miejscu, mężczyzna znów spojrzy sobie w oczy. Co wtedy poczuje? Czy spojrzy już
na inną osobę, całkiem jeszcze młodą i „atrakcyjną”? Czy rzuci sobie „nieźle
się trzymasz, mój drogi”, uśmiechając się łobuzersko? Co się dzieje z tym
fascynującym, powtarzanym codziennie rano – i, w mniejszych dawkach, później, w
zaciszu toalety – kłamstwem układania zaczeski? Na ile, w myśl koncepcji Goebbelsa
(Goblinsa, he, he), staje się ono prawdą? Co się dzieje z tą emocjonalną bombą?
Brrr, aż ciarki przechodzą...
Anonsowane ostatnio
spotkanie w sprawie dodatkowej pracy z Kevinem Liu doszło do skutku, choć
przebiegło zgoła inaczej, niż to sobie zaplanowaliśmy. Miało być tak: spotykamy
się, z uśmiechem opowiadamy o swoim doświadczeniu, Kevin się zachwyca i od
następnej soboty mamy dodatkowe zajęcia i dodatkowe yuany do skromnej pensji.
Komplikacje pojawiły się już przy punkcie pierwszym. Owszem, spotkaliśmy się,
tylko okazało się, że tego pana chyba już skądś znamy. Znamy go mianowicie z Na
He Ya Bilingual School, szkoły pana Cao, której daliśmy kosza. Jest tam bodajże
jakimś supervisorem nauczycieli angielskiego. Problem w tym, że nie byłem
pewien, czy to na pewno on, widzieliśmy się przecież tylko raz, miesiąc
wcześniej, i to w przelocie – rozmawialiśmy może ze dwie minuty. A teraz umówił
się z nami jako właściciel szkoły Newman English... Postanowiłem więc udawać
Greka. Nie żebym miał zaraz doprowadzić Kevina do bankructwa, po prostu
rozmawiałem z nim, jak gdyby nigdy nic. On z nami też, choć jeśli naprawdę był
gościem z Na He Ya, musiał nas poznać, w okolicy nie ma tak wielu laowaiów z
dziećmi, jakby się mogło wydawać. Wyszło więc trochę awkward – awkward –
awkward. Rozstaliśmy się zapewniając się nawzajem, że będziemy w kontakcie na
początku tygodnia. Po dziś dzień Kevin Liu nie dał znaku życia. Moja koncepcja
jest taka: gość pewnie dostał od Małego Sternika Cao misję pozyskania nowych,
mniej wymagających nauczycieli. Dał ogłoszenie. Dostał od nas maila. Wprawdzie
pisaliśmy, że szukamy pracy part-time, ale wydedukował sobie, że jak już się z
nami spotka i zaproponuje 8000 miesięcznie, damy się kupić. A potem nas
zobaczył, lampka zaświeciła i z wielkiego planu został tylko mały plan – jak
najszybciej wziąć nogi za pas.
Jest jeszcze sympatyczna Cuilan
Liu z Inner Mongolia Agricultural University. Spotkaliśmy się z nią parę dni po
powyższym niewypale w jej gabinecie na terenie kampusu, położonego zresztą
bardzo blisko naszego domu. Sącząc z papierowych kubeczków tradycyjny napój,
którym podejmowani są w Chinach goście, gorącą wodę z dystrybutora,
rozmawialiśmy o współpracy. Możliwe, że od połowy kwietnia będą potrzebowali wykładowców na warsztaty
dla nauczycieli. Byłoby pięknie, co z tego wyniknie – zobaczymy.
Tak czy owak, nawet jeśli
z dodatkowych zarobków nic nie wyjdzie, dramatu nie będzie. Mamy gdzie spać,
mamy co jeść, odkładamy ponad połowę pensji, do tego bonus na koniec semestru
powinien wystarczyć na bilety do Polski. Nie ma więc co narzekać, trzeba
nałożyć na głowy kapelusze i, korzystając z nielicznych wolnych dni, zwiedzać.
Jutro po raz pierwszy opuszczamy Hohhot. Spróbujemy rzucić okiem na stolicę z
któregoś z majaczących na północy szczytów.
Klasyk na dziś:
Prawie
piętnastominutowe kontemplowanie rzygowin, które dopiero co ze mnie wytrysnęły,
nieuchronnie postawiło przede mną dzisiaj dość jednak aktualny problem: Czy
rzygowiny mają charakterystyczne cechy narodowościowe? Porównywanie w myśli
rzygowin gruzińskich, jakich eksplozję dopiero co miałem przyjemność przed
chwilą kontemplować w metrze – i tych – obleśnie rozwalonych przede mną, całą
swoją krzykliwą osobowością dumnie demonstrujących swoje rosyjskie pochodzenie – nie dało żadnego
pozytywnego rezultatu. A zresztą, chyba widać lekkie podobieństwo... I to
prawdopodobieństwo raz jeszcze zasmuciło mnie z powodu stopniowego zanikania
różnic narodowościowych... Ach, gdyby był Soso!
Wieniedikt Jerofiejew, Zapiski psychopaty