Rozdział IX, w którym...
Zacność czwartku • ohne Dich, ohne Gebirge • burn,
Bank of China, burn • pojedynek • La grande bouffe • I don’t like the
immigration office, but the immigration office likes me
Hohhot, czwartek, 19 kwietnia 2012, druga
Któryś
już tydzień z rzędu udaje mi się całkiem konstruktywnie wykorzystać czwartkową
przerwę lunchową. O ile oczywiście czytanie i pisanie uznać można przy całym
absurdzie egzystencji za bardziej konstruktywne niż solidny posiłek i drzemka.
Fakt jednak faktem, że człowiek, w swej niepojętej naiwności, czuje się po
pierwszych bardziej kontent i spełnion niż po drugich. Czemu by zatem nie spróbować
uwierzyć w konstruktywność? Whatever works.
Skąd
u mnie taka nietypowa przerwa lunchowa? Otóż jakiś miesiąc temu zajęcia w
jednym z rządowych przedszkoli zamieniono mi na zajęcia w przedszkolu Hui. Hui,
przypomnę, to mniejszość etniczna, jedna ze sławnych pięćdziesięciu sześciu
chińskich mniejszości, rozsiana po całych chyba Chinach. Generalnie gdzie na
razie nie byłem, tam ich zastawałem. Że to ludzie jak jeden mąż uroczy, pisałem
już przy okazji naszej małej wycieczki do ich hohhotańskiej dzielnicy. I do tej
samej dzielnicy, intrygująco często mi się takie zbiegi okoliczności
przytrafiają, przywiodła mnie praca.
Z
początku miałem tam trzy lekcje rano i trzy lekcje po południu. O jedną, w
kontekście dobrego samopoczucia, za dużo, tym bardziej, że grupy są, nawet jak
na Chiny, wyjątkowo liczne. W największych jest po czterdzieścioro czworo
dzieci. Już Mickiewicz zauważył, że coś z tą liczbą jest na rzeczy. Smuda i Obama
starają się wykazać, że to o nich wieszczył wieszcz, ale na razie idzie im, jak
widać... Nieważne, bzdurna dygresja, tak czy owak ostatecznie stanęło na trzech
lekcjach rano i jednej tylko po południu. Bardzo udany rozkład jazdy. O 11oo,
po bloku porannym, ma się wrażenie, że dzień jest już praktycznie
przepracowany, poziom zapału do robienia czegokolwiek wzrasta więc o dobre
kilkadziesiąt procent. Aż się chce usiąść w pobliskim makdonaldzie, poczytać
przy jedzeniu, po czym zabrać się do pisania. Ostatnia, popołudniowa lekcja
dopiero o 16.20. Do rzeczy więc.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjYdURw7KHIT7AGhsla6fWDoaEVUnoV1hqOP8Ln5JeXbsi9bHxLYvV1Vn04MK3G3I91jP5cgbwPDWiEtrSiHWmkxPV0-gvKNrj2I7fftWguvU78wwdwUx7DKP8pPrar_PIcRPbK3Ftcl9M/s320/DSCN2672.JPG)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhuE8H_nWWJ7hY8xZ5b64DlWtq7yy36rVweQcMj6J_a8jjo81ssBU5UBJE9I1RjpGeZBtbdeXbrJka4ZSlGXjOmj1_uj6XwlcjgUm6NOe3aaGzwZBo4NpSVUqr16fObOnbDCrihUG2TBWg/s320/DSCN2682.JPG)
Poprzedni
rozdział zakończyłem na zapowiedzi wycieczki w góry. W grucie rzeczy gdybym
tego nie zrobił, nie wiem, czy byłoby w ogóle warto o owej wspominać. Ale skoro
powiedziało się „a”... W skrócie. Zaraz po śniadaniu złapaliśmy autobus, który
miał nas wywieźć z miasta na północ, pod same góry. Nic, tylko się wspinać.
Istotnie, wywiózł nas na północ, istotnie, wysiadłszy na ostatnim przystanku,
stanęliśmy u podnóża gór. Po zapowiadanym ogrodzie zoologicznym nie było jednak
śladu. Był za to jakiś kampus uniwersytecki. Podobnie, ale jednak nie to. Poza
tym nie pozamykane w klatkach zwierzęta nas przecież interesowały, tylko
ścieżki pnące się w górę po brunatnych stokach odcinających się pięknie od
wiosennie błękitnego nieba. Ścieżki miały być tam, gdzie ogród. Nie było
ogrodu, nie było ścieżek. Wszystko ogrodzone, nie było po czym się piąć. Dosziśmy
do wniosku, że trzeba pewno pójść dalej szosą i wszystko się znajdzie. Dziwny
pomysł, jakby się tak nad tym zastanowić, przecież gdyby tam było zoo, Chińczycy
jakoś musieliby się do niego zjeżdżać, tłumnie, przecież nie szliby pieszo.
Jeszcze by się spocili. Szliśmy dobre czterdzieści minut. Góry robiły się coraz
bardziej piękne i pociągające, ale ani trochę bardziej przystępne. Możnaby w
sumie pewnie jakoś na przełaj, ale wciąż liczyliśmy na to, że znajdziemy szlak
czy inną ścieżkę. Nie znaleźliśmy. Widzieliśmy mongolskie jurty, widzieliśmy
jakąś przerażająco opustoszałą fabryczkę zwieńczoną ceglanym kominem i jeszcze
bardziej przerażającą rzekę pełną śmieci. W przeciwieństwie do przerażających
rzek śmieci w Indonezji, w tej nie było wody. Było to po prostu wysuszone
koryto pełne śmieci. 100% śmieci, innymi słowy. Między innymi odmarzające
truchło dużego psa się pośród nich walało. Słaby widok. Wreszcie dotarliśmy do
czegoś, co wyglądało na skrzyżowanie zakładu przemysłowego i wioski. Szosa
prowadziła dalej, ale podjęliśmy decyzję o kapitulacji. Pomachaliśmy na
pożegnanie gromadzie wioskowych dzieci i przedsięwzięliśmy odwrót.
Wydawało
się, że tak w założeniach interesującej festiwalowej atmosfery Qingming Jie
nijak nie uświadczymy. Już jednak wracając z wycieczki zauważyliśmy, że ulice
miasta zastawiono okolicznościowymi straganami. Tak jak podczas chińskiego
Nowego Roku Państwo Środka mieni się czerwienią, tak dziś zdominowane zostało
barwami złotymi i żółtymi. Na straganach kupić można było między innymi pliki
żółtych arkusików pokrytych modlitwami, pęki kadzideł, zwitki fałszywych
banknotów przeznaczonych na ofiary dla zmarłych. Jeszcze bardziej malowniczo i
klimatycznie zrobiło się po zmroku. Wybraliśmy się akurat do jednej z
pobliskich restauracji, tej, w której jedliśmy swoją pierwszą mongolską kolację z panem Cao, Małym
Sternikiem. Idziemy więc sobie, kiedy nagle do nozdrzy naszych dociera swąd
spalenizny. Rozglądamy się czujnie i spostrzegamy w oddali ognisko. Jedno,
potem drugie, trzecie. Mnóstwo niedużych ogisk, przy których na azjatycką modłę
kucają dorośli, wokół których biegają roześmiane dzieci. A więc jednak dzieje
się pradawny Qing Ming, bez szału, ale się dzieje. Przezabawne, że dzieje się w
przysłowiowym cieniu budynku Bank of China... Kiedy podchodzimy bliżej,
zauważamy, że tubylcy palą na chodnikach to, co nabyli wcześniej na straganach.
Palą modlitwy, palą kadzidła, palą okolicznościowe banknoty. Palą nawet
produkty spożywcze, na przykład banany. I oczywiście papierosy. Wiadomo, nic
tak nie ucieszy ducha przodka jak spalony w ognisku w jego intencji tytoń. Miłość
po grób, nałóg po wsze czasy.
Cóż,
ani wyprawa w góry, ani obchody Qing ming nie dostarczyły mi przesadnie
ekscytującego materiału na niniejszy rozdział. Tak jednak najwyraźniej, jak
umysł więźnia zamkniętego w izolatce sam stwarza sobie bodźce w postaci
halucyjacji, bodźce, które pozwalają mu zachować relatywną poczytalność w
stanie deprywacji sensorycznej, tak mój umysł przyszedł mi z nieoczekiwaną
pomocą, wydobywając ze swoich głębin sen. Nie traktujcie jego zapisu, broń
Boże, jako, że tak powiem, literatury. Ot – próba uchwycenia błahostki, która,
jak to w trakcie wybudzania się bywa, o czym pewnie sami nie raz się
przekonaliście, wydaje się tak ważna, tak doniosła, obdarzona takim ładunkiem
emocjonalnym, że chce się ją koniecznie zapamiętać, utrawalić, wreszcie
podzielić się nią ze światem. Jakież przyjemne uczucie, takie chwilowe poczucie
geniuszu. A moment później, kiedy słońce błyśnie przez okno a rozum wraca do
głowy, okazuje się, że to tylko...
Pojedynek
Młodszy z braci pierwszy
dostrzegł w ciemności rozłożysty dąb stojący na niewielkim płaskim wzniesieniu
jakieś dwieście kroków od granicy lasu, przez który przedzierali się od bez
mała dwóch godzin. Dobrze znał to drzewo. Znał każdą jego wykręconą starością
gałąź. Jeszcze zeszłego lata całymi dniami bawił się tu z chłopcami z Holmen. Zeszłe
lato wydało mu się teraz bardzo beztroskie i bardzo odległe.
- Jestesmy na miejscu.
Stary lekko skinął głową.
Każdemu krokowi, który przybliżał ich
do dębu znaczącego granicę ich włości towarzyszyło mlaśnięcie rozmiękłej od
zacinającego nieustannie deszczu ziemi. Bjarki szczelniej otulił się płaszczem
i rozejrzał wokół.
- Ile do świtu?
Stary, mrużąc bystre szare oczy,
powoli omiótł wzrokiem linię lasu.
- Trzy godziny.
- Jesteśmy za wcześnie.
- Nie szkodzi. Pod drzewem jest
sucho, rozpalmy ogień.
Bjarki ułożył na ziemi gałęzie, które
zebrali po drodze. Ostrożnie wysypał z sakiewki na dłoń trochę hubki i umieścił
ją na kawałku brzozowej kory. Skrzesał iskrę. Hubka rozżarzyła się na chwilę,
po czym zgasła, nim pochylił się, by w nią dmuchnąć. Bjarki zerknął na brata.
Na szczęście ten siedział, oparty plecami o drzewo, z zamkniętymi oczyma.
Mokre, siwiejące już mocno włosy opadały mu na potężne ramiona. Bjarki
odetchnął głęboko i spróbował raz jeszcze. Tym razem się udało. Wąska strużka
dymu pomknęła w górę. Delikatnie rozdmuchał płomień i zabrał się do układania
gałązek. Najpierw te najcieńsze, potem grubsze.
- Nie za wiele. Oszczędzaj chrust –
mruknął Stary nie otwierając oczu.
***
Ognisko płonęło małym
ruchliwym płomieniem prawie nie dającym ciepła. Chybotliwy blask igrał na
ciężkiej głowni topora, w którą w zamyśleniu wpatrywał się Bjarki.
- Bjorn?
- Hm?
- Nie chcę zginąć.
- Trudna rada, skoro chcesz kochać.
Bjarki poczuł, że oblewa się palącym
rumieńcem i odruchowo odwrócił głowę, choć w nikłym świetle ogniska Stary nie
mógł zauważyć jego słabości. Nie był pewien, czy chce kochać Ashild, wiedział
jednak, że było już za późno. Było za późno, odkąd zobaczył ją po raz pierwszy.
Stary miał rację. Nie potrafiłby żyć widząc ją z innym. Albo zabije Hrolfa,
albo sam zginie.
- Hrolf mnie zabije.
- Boisz się? – zapytał Stary, powoli
odwracając głowę w stronę brata i patrząc na niego badawczo.
- Nie – skłamał.
- Niepotrzebnie. Śmierć to część
życia, bracie. Nie ma życia bez śmierci.
Wciąż gęste listowie dębu tworzyło w
poświacie ogniska roziskrzoną złotem kopułę nad głowami braci. Z piersi
Bjarkiego wyrwało się westchnienie.
***
Głośny chrapliwy śmiech dobiegł ich
na długo przed tym, nim dostrzegli dwóch mężczyzn wyłaniających się ze swojego
lasu. Rośli bliźniacy szli chwiejnym krokiem nie bacząc na deszcz. Przez plecy
przewieszone mieli okręgłe tarcze, za pasy zatknięte topory. Każdy z nich niósł
ze sobą naręcze gałęzi.
- Jesteście – zauważył Haklang kładąc swoje
gałęzie na ziemię.
Stary skinął głową i gestem wskazał
im miejsca przy ogniu. Przez dłuższą chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu. Byli
od siebie na wyciągnięcie ręki, ale w ciemności nie widzieli swoich twarzy.
Ledwie dostrzegali zarysy sylwetek.
- Do świtu jeszcze daleko – odezwał
się wreszcie Hrolf sięgając do pasa – osuszmy bukłak zacnego miodu.
- Albo i dwa – dodał wesoło Haklang,
wyjmując zza pazuchy pokaźnych rozmiarów skórzany wór.
- Mogłem się tego spodziewać, draniu!
No nic, napijmy się. Twoje zdrowie, przyjacielu! – Hrolf przechylił bukłak i
pił długo, po czym podał go Bjarkiemu – Nie ma między nami urazy, co?
***
- Ileż jeszcze do tego świtu? –
Haklang z udawanym oburzeniem szturchnął brata w ramię, kwitując w ten sposób
jego kolejny świński żart.
- Nie musimy czekać do świtu –
odezwał się nagle Stary, który do tej pory milczał. Bjarki wyczuł w głosie
brata jakąś dziwną, obcą nutę.
- Chcesz, żeby bili się po ciemku? –
zapytał Haklang tonem, który wyrażał zarówno zdziwienie, jak i przekorny
entuzjazm dla niecodziennego pomysłu.
- Bynajmniej. Ale jeśli tak wam
spieszno do Valhalli, mam coś dla was.
Mały przedmiot w dłoni Starego
błysnął złowieszczo.
- Co to? – zapytali jednocześnie
bliźniacy.
- Magiczne kamyki. Dostałem je wiele
lat temu od pewnego Araba na południu. Przysięgał na swojego boga, że połknięte
zabijają nim policzy się do dwunastu.
Zapadła cisza.
- Szybciej niż dobry cios topora – z
uznaniem zauważył Hrolf.
- Cztery kamyki. Wystarczy dla
wszystkich chętnych – w głosie Starego słychać było nieprzyjemny cyniczny
uśmiech.
Buteleczka rzucona przez niego
zalśniła jak diament wznosząc się wyżej niż ognisko i spadła prosto w żylastą
dłoń Haklanga, który siedział po jego lewej stronie.
- Haklangu, synu Hroara z Holmen,
trzymasz w dłoni swój los – Bjarki wiedział, że słowa te wypowiedział Bjorn,
ale w jego uszach zabrzmiały jakoś dziwnie. Miały w sobie coś uroczystego. I
jakąś mroczną hipnotyzującą potęgę.
- Mój los w buteleczce, w kamyku! – z
entuzjazmem wyszeptał Haklang. Po chwili ciemny zarys jego lewego ramienia
powędrował w górę i spotkał się z zarysem prawej ręki Hrolfa.
- Niesamowite. Takie maleństwo –
drążącym z podniecenia głosem orzekł Hrolf, wyciągając rękę w stronę Bjarkiego.
Bjarki delikatnie potrząsnął
buteleczką. W środku były tylko dwa kamyki. Obaj bracia. Na jego ukrytą w
ciemności twarz wypłynął smutny uśmiech. W milczeniu obracał w palcach chłodny
przedziwnie przyjemnym chłodem przedmiot.
- Bjorn, bracie...
Stary powoli wyciągnął dłoń nie
odrywając wzroku od ognia. Przez długą chwilę trzymał buteleczkę w zaciśniętej
dłoni. Wreszcie podniósł ją do
przymrużonych oczu. Grymas potwornego bólu, którego nikt już nie mógł
dostrzec, choć właśnie zaczynało świtać, przemknął przez jego twarz.
Tak
między nami, sen skończył się tym, że starszy brat wkrótce po zaistniałej
sytuacji pojął za żonę wybrankę serca brata młodszego. Jakoś mi jednak ten
epilog nie leży, zapomnijmy więc o nim...
Wielkanocy w
Chinach nie obchodzi się. Niby w ogóle nie obchodzi się świąt chrześcijańskich,
ale wiadomo, jak to jest, handlowym grzechem śmiertelnym byłoby odpuścić sobie Boże
Narodzenie. Święty Mikołaj wszak od dawna już zamiast rozdawać prezenty ubogim,
niemiłosiernie ich łupi. Wielkanoc natomiast, choć niby taka ponadkulturowo
budzeniem się przyrody radosna, nijak nie chce się wpisać w wyniki sprzedażowe.
Co automatycznie ją nawet z nieoficjalnego kalendarza świąt chińskich wykreśla.
Dla chcącego jednak nic trudnego. Pan z warzywniaka dziwnie nieco na nas
popatrzył, kiedy podaliśmy mu do zważenia siateczkę z trzema zaledwie cebulami,
za to z kilkoma solidnymi garściami łupin, pytań jednak rozsądnie nie zadawał.
Na woku, jedynym naczyniu do gotowania, jakim dysponujemy, zabarwiliśmy na
piękny brązowy kolor jajka na twardo. Oliver zaraz po obudzeniu znalazł w swoim
pokoju paczkę z drobiazgami – układanką Plants vs. Zombies i całkiem porządną
procą. Na świąteczny obiad natomiast wybraliśmy się, po raz pierwszy w Hohhocie,
na bufet. Po burzliwych obradach zdecydowalismy się na nawiązujący
stylistycznie do przaśnego klimatu niemieckiej prowincji Golden Hans. Wystrój
istotnie, jak na standardy chińskie, całkiem jest przemyślany i na swój sposób
klimatyczny. Na ścianach, oprócz oplecionych sztucznym bluszczem XIX-wiecznych
scenek rodzajowych i pijackich napisów, znalazły się nawet niemicekojęzyczne
rysunki satyryczne. Jedzenie całkiem do rzeczy, choć nijak nie niemieckie a w
pozornej różnorodności trochę monotematyczne, właściwie samo mięso. Za to
efektownie serwowane, po sali bez przerwy kręcą się poprzebierani kelnerzy i
kelnerki z wielkimi szpikulcami, z których, wedle życzenia, zrzucają na talerze
plastry grillowanej wołowiny i wieprzowiny najróżniejszych rodzajów czy skrzydełka
z kurczaka. Dalej rowodzić się nad Złotym Janem nie ma potrzeby, niezgorsze
miejsce na świąteczny obiad, ale odwiedzać je powtórnie nie bardzo jest po
co.
Celniejszym
strzałem okazał się, skoro już jesteśmy w temacie, bufet Origus Pizza, który
wzięliśmy na celownik tydzień później, żeby uczcić jakoś piątą rocznicę ślubu.
(Tak, dziękuję, dziękuję). Same tylko skrzydełka i pizza – nie żeby zaraz
włoska, ale pamiętajmy na jakim bezrybiu jesteśmy – są tak smaczne, że będziemy
chyba wracać tam, w miarę finansowych możliwości, nawet przy pomniejszych
okazjach. Tym zabawniej było objadać się wszystkimi oferowanymi pysznościami,
że byliśmy świeżo po seansie „Wielkiego Żarcia” Ferreriego. Śmierć z
przejedzenia, zacnie! Jeszcze ciekawostka: wstęp na bufet dla jednostek
liczących powyżej 130 cm, Oliver już się nie łapie na zniżkę, kosztuje 25
złotych. Do woli można nie tylko jeść, ale i pić, między innymi piwo. Wyobrażacie
to sobie w Polsce, nawet bez jedzenia? Piwo do woli za 25 zeta? Nie, to nie
mogłoby być rentowne...
Zaraz, wracając
do Wielkanocy, po świątecznym obiedzie wybraliśmy się na spacer w okolice,
które można określić mianem hohhotańskiej starówki. Okolice zdecydowanie
czarujące, czarujące przede wszystkim stylistyczną spójnością niskich budynków
ciągnących się wzdłuż wąskich uliczek. Co innego wszak przyjrzeć się wciśniętej
między biurowce świątyni, choćby była najpiękniejsza, a co innego całkowicie
zanurzyć się w dzielnicy wyjętej jakby w całości z odległej przeszłości.
Wyjętej
na swój sposób żywcem, ani bowiem zespoły świątynne ani rzędy sklepików i
kramów nie są w żadnym razie skansenem. Tętnią niespiesznym, nienachalnym
życiem, relatywnie nieskażonym turystyką, a jeśli już, to turystyką
zorientowaną na Chińczyków. Powtórzę: czarujące miejsce, wyjątkowe miejsce, do
którego nie jedzie się żeby coś załatwić, tylko żeby tam pobyć.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhTOl4hCRBU7QLeUFXUdhkHR_mgp7pw5vq7zOkfHXZnP7bFSuYEVak-z8VEm9H_tAhHkdrIj-zwvphP-Swt9QGeP1ZwgZHGXkaC2MuJBs_0fD6e3BferA3jxmP7keSHsfBkzFl8-kGbcKQ/s320/DSCN2731.JPG)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg1EiL-AinBenouM_EiGQvfH1g2fnvz87q4bbRDQ3aDktI2pBjaJqNlqRu_ldnKn2Tz4sjkqtTSsWID0_isXPMUqiwq1vP-qpJpJo666SVVmgGw357RQmraGvDu6YMQhTv1Yop-tPe9XiY/s320/DSCN2733.JPG)
I jeszcze, w
kontekście przejść indonezyjskich poniekąd już tradycyjnie, mały apdejt wizowy.
Mam, powiem szczerze, dość na jakiś czas apdejtów w temacie wiz, biletów i
zmian pracy. Jednak – niczym ‘I don’t like the drugs but the drugs like me’ –
one najwyraźniej mnie sobie upodobały. Rzecz w tym, że wizy kończą nam się za
trzy tygodnie. Jilly sprawdzała ponoć przed naszym przyjazdem możliwości
przedłużenia ich na miejscu i miało nie być problemów. Oczywiście nie dawaliśmy
temu do końca wiary, ale liczyliśmy, że istotnie obejdzie się tym razem bez
komplikacji. Nie obędzie się. Musimy wyjechać z kraju. Najśmieszniejsze jest
to, że nie musimy nic robić za granicą, nie musimy odwiedzać agentów wizowych,
którzy za pieniądze ogarniają przedłużenie wiz, jak to mieliśmy w zwyczaju
mieszkając w Guanghzou. Mamy wizy na dwa wjazdy, wystarczy więc, że opuścimy
terytorium Chin, zrobimy w tył zwrot i, wykorzystując drugie entry, wjedziemy z
powrotem. Cholerna formalność, cholerna pieczątka, która będzie nas słono
kosztowała. Szkoła zaproponowała nam pokrycie połowy kosztów tej absurdalnej
wycieczki, co będziemy chyba musieli – z braku kart przetargowych w postaci
sensownych z finansowego punktu widzenia kontrofert pracy – zaakceptować.
Braliśmy pod uwagę najróżniejsze destynacje wypadu. Sprawdzaliśmy Ułan Bator,
Bangkok, Hanoi, nawet Delhi. Teoretycznie najbiżej jest Seul, ale wcale tanio
nie wychodzi, najtaniej dostaniemy się,
jak przewidywaliśmy, do Hongkongu. I na tym chyba stanie. Właściwie moglibyśmy
pokusić się o podróż pociągiem do Erlianhot na granicy z Mongolią, ale przesadnie
wiele byśmy na tym nie zaoszczędzili. No i gdyby z celnikami – którzy po
angielsku bardzo nie bardzo, a swojemu rosyjskiemu nie ufam – wynikły jakieś
problemy, bylibyśmy w przysłowiowej dupie. No i wizy mongolskie trzeba by było
ogarnąć. No i, jak ostrzegła mnie Jean, moja asystentka z Hui, ludzie z
Mongolii Zewnętrznej są źli. Oczywiście sama tam nie była, ale słyszała...
Także
najprawdopodobniej wracamy na parę dni do południowych Chin... Hongkong raz, że
znamy, dwa, że daje znacznie większe pole manewru w przypadku kolejnych
wesołych niespodzianek. Ech, zostaje chyba tylko zaśpiewać sobie – i zagwizdać
– przebój z Żywotu Briana, któryśmy sobie ostatnio, z Oliverem tym razem, po
raz n-ty odświeżyli...
Some things in life are bad,
They can really make you mad.
Other things just make you swear and curse.
When you're chewing on life's gristle,
Don't grumble, give a whistle,
And this'll help things turn out for the best, and...
Always look on the bright side of life…
Life's a piece of shit,
When you look at it.
Life's a laugh and death's a joke, it's true.
You'll see it's all a show,
Keep 'em laughing as you go.
Just remember that the last laugh is on you.
Always
look on the bright side of life...
Klasyk na dziś:
– Nie mogę, Michaile Siemionowiczu, proszę wierzyć
mej uczciwości, nie mogę, a czego nie można zrobić, tego w żaden sposób zrobić
nie można – mówił Cziczikow, dodał jednak jeszcze po pół rubla.
– Dlaczego pan skąpi? – rzekł Sobakiewicz –
doprawdy, to niedrogo. Inny szubrawiec pana oszuka, sprzeda panu świństwo, a
nie dusze, moje wszystkie jak zdrowy orzech, wszystkie wyborowe: jeśli nie
rzemieślnik, to inny jaki zdrowy chłop. Niech pan popatrzy, oto na przykład stelmach
Michiejew! Innych pojazdów nie robił,
tylko na resorach. I to nie tak, jak to bywa moskiewska robota, na godzinę,
jaka trwałość, sam i obije, i polakieruje!
Cziczikow otworzył usta z zamiarem zrobienia
uwagi, że Michiejewa jednak nie ma już dawno na świecie, lecz Sobakiewicz
rozgadał się w najlepsze, znalazła się skądś swada i dar słowa.
– A Probka Stefan, cieśla? Daję głowę, jeśli
pan znajdzie gdziekolwiek takiego chłopa. Co to był za siłacz! Gdyby służył w gwardii,
Bóg wie, co by mu dali! Trzy arszyny i jeden werszek wzrostu!
Cziczikow chciał znowu zauważyć, że i Probki
nie ma na świecie; lecz Sobakiewicza widocznie poniosło, popłynęły takie potoki
wymowy, że trzeba było tylko słuchać.
– Miłuszkin, zdun, mógł postawić piec, w
jakim pan chce domu. Maksym Tielatnikow, szewc: szydłem kolnie i już buty; buty
takie, że tylko podziękować, i do gęby nie brał wódki. A Jeremiej
Sorokoplechia! Ten jeden chłop stanie za wszystkich: handlował w Moskwie,
samego czynszu przynosił pięćset rubli. Ot, co za ludzie! To nie to, co panu
sprzeda jakiś tam Pluszkin!
– Ale pozwoli pan – rzekł wreszcie Cziczikow
zdumiony tak obfitym
potokiem słów, który, zdawało się, nie miał końca – dlaczego
pan mi wymienia wszystkie ich zalety? Przecież teraz nie ma z nich żadnego
pożytku, wszak to wszystko ludzie martwi. Martwym ciałem nawet płotu się nie
podeprze, jak mówi przysłowie.
– Tak, naturalnie, że martwi – rzekł
Sobakiewicz, jak gdyby opamiętawszy się i przypomniawszy sobie, że to w rzeczy
samej są już ludzie martwi, potem jednak dodał: – Zresztą i to by można rzec –
co z tych ludzi, którzy obecnie zaliczają się do żywych? Co to za ludzie?
Muchy, a nie ludzie.
Mikołaj Gogol, Martwe dusze