Rozdział XXV, w którym...
Winko winko winko • welcome to
Yogyakarta, Indonesia, the town of becaks • pęknij z przejedzenia za jedyne 6,5
PLN • przeklęci przewodnicy • na urodzinach u księżniczki • powrót Pana
Czapeczki • pięciogwiazdkowa sjesta na zastygłej lawie • słodki koszmar
Parangtritis po raz drugi • deszczowy wieczór z jazzem i Ronaldem Mc Donaldem •
pięć żon sułtana Hamengkubuwono IX • sorri miss, welcome back to Jakarta
Hohhot, noc z soboty, 17 marca na
niedzielę, 18 marca 2012 (Dzień Świętego Patryka), dochodzi północ
Hohhot, noc z piątku, 6 kwietnia
na sobotę, 7 kwietnia 2012, pół do pierwszej
Hohhot, noc z Wielkiej Soboty, 7
kwietnia, na Niedzielę Wielkanocną, 8 kwietnia 2012, za dziesięć druga
Hohhot, 12 kwietnia 2012, pięć
minut po południu, pięć minut po podwójnym cheesie w zestawie
Hohhot, noc z soboty, 14 kwietnia
na niedzielę, 15 kwietnia 2012, jakoś koło trzeciej
Poniedziałek,
30 stycznia. Jedziemy dalej po prawdziwej Indonezji. Prawdziwym pociągiem,
klasa
bisnis, która, jak już pisałem
przy okazji podróży z Surabayi do Semarang, choć w sumie znośna, znajduje się
na antypodach klasy
business w
wydaniu samolotowym. Syf jest przeokrutny, na podłodze walają się resztki
jedzenia i tony najbardziej wymyślnych śmieci. Siedzenia, które podczas podróży
trzygodzinnej dawały radę, podczas podróży całonocnej dawały, dla odmiany, się
we znaki. Moim starym plecom. Elementy
szkieletu wbijały się we mnie na tyle zajadle, że zacząłem z zazdrością zerkać
na sptrytnych współpasażerów, którzy wykosztowali się na kuszetki. Kuszetki
dostęne są w dwóch wersjach. Wersja
standard
kosztuje 5000 rupii i składa się z folii, którą rozkłada się na lepkiej od
wylanych napojów podłodze. I w kimono. Wersja
ekonomi, zwana również
intelectual
lub
insomniac, to świeża gazeta za
2000 rupii. Działa podobnie, tyle że jest mniej odporna na wilgoć. Za to jeśli
ktoś poczuje potrzebę dokulturalnienia się lub po prostu ma kłopoty z
zasnięciem, może sobie poczytać. Miejscowi podróżnicy, prawdziwi wyjadacze,
rozkładają swoje kuszetki między dwoma oparciami siedzeń w ten sposób, że z
improwizowanego szałasu wystają im tylko bose stopy. Chroni ich to nie tylko
przed ewentualnym przeciekającym dachem, ale i przed tłumami wszelkiej maści
sprzedawców, którzy wsiadają do pociągu na każdej praktycznie stacji, po czym przemierzają
kolejne wagony, gromkimi okrzykami zachwalając swoje dobra. Oferują zarówno
przekąski, takie jak gotowana kukurydza czy orzeszki ziemne, jak i napoje.
‘Kopi, kopi kopi’, ‘milo, milo, milo’, ‘kola, kola, kola’ – nie sposób umrzeć
tu z pragnienia. Niestety ‘winko, winko, winko’, choć okrzyk wcale mi się nie
przyśnił, Ania też go słyszała, okazało się nie mieć nic wspólnego z winkiem...
Dobra wiadomość dla przeciwników zabójczego dymu tytoniowego: większość
pasażerów pali swoje kreteki w przejściach między wagonami.
Wtorek, 31
stycznia. Całkiem sprawnie przemknęliśmy się przez komitet powitalny ustawiony
wzdłuż alejki prowadzącej z dworca na Jalan Malioboro. ‘becak, becak, mister’ co i rusz padało gdzieś
z mroku nocy, ale szybko zostawało za naszymi plecami. Jeden tylko z kierowców wbił nas na moment w ziemię swoim oryginalnym
tekstem: ‘Welcome to Yogyakarta, Indonesia.’ Chwila na uniesienie brwi i ‘Specially for you, there is a becak!’ No
proszę, jak sprzedażowo!
Niesamowicie
wygląda Jalan Malioboro o pątej nad ranem. Latarnie wciąż świeciły, nad pustymi
straganami krążyły nietoperze. Główna ulica Dżogdży, za dnia zatłoczona i
gwarna, wciąż pogrążona była we śnie. Dosłownie. Kierowcy becaków, czasem
wygodnie rozparci, czasem zwinięci w kłębek w swoich pojazdach, zażywali
odpoczynku przed kolejnym dniem pracy. KFC na szczęście było otwarte,
McDonald’s też. Zjedliśmy śniadanie i pomaszerowaliśmy do zaprzyjaźnionego
Losmen Tiffa. Drewniene wrota były już otwarte, bez problemu dostaliśmy dwie
dwójki, Oliwer znów przeszedł w gratisie.
Szczęście
nowicjuszy sprzyjało mojej rodzinie – a i ja się w nim, korzystając z okazji,
wypławiłem – pierwszego dnia w Yogyakarcie. Na początek trafiliśmy na najtańszy
bufet ‘eat as much as you can’, na jakim w życiu byłem. Bezkonkurencyjne sześć
pięćdziesiąt złotego od osoby. Asortyment bez szału, lokalne standardy, ale
miejsce czyste i całkiem przyjemne. Niech to, niechby serwowali ryż z karaluchami,
makaron ze szczurzym mięsem i sałatkę z kurzu – w tej cenie i tak byłoby warto!
Ale co tam bufet, skoro zaraz po nim trafiliśmy na urodzinowy festyn prawdziwej
księżniczki, córki sułtana Hamengkubuwono X! Brzmi bardziej bajkowo, jak to z
księżniczkowymi sprawami bywa, niż było w rzeczywistości. Stragany pod kratonem
dudniły wcale nie tradycyjną jarmarczną muzyką, która perfekcyjnie współgrała z
odpustowym asortymentem. Za to deathmatch na bumping carach okazał się
nieziemski. Dużo miejsca na wzięcie rozpędu i zacne prędkości równa się potężne
zderzenia. Nie to, co jakieś popłuczyny w działach rozrywki jakartańskich
centrów handlowych.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg8uBawmiGvQ0rr4DXM3XVAPb6Gc34i4GnWNu5nChS5u9QMZh36b3ur05fC4-Spzex6CdrRmMAVtjEaQ5-qCbVIrZLmYS5ttNFOMh1yhQSM9CKgIlWreonXxDVymTzY9RRzfqwYrLGN8ck/s320/DSCN2189.JPG)
Do samego
pałacu tego dnia nie wchodziliśmy, chcąc odwiedzić go w sobotę rano i zobaczyć
przedstawienie wayang kulit. Wybraliśmy się za to do Zamku Na Wodzie, który
podczas poprzedniej wizyty w mieście sułtanów jakoś nam umknął. Przekleństwem
Zamku na Wodzie są przewodnicy. Moja koncepcja jest taka, że to właśnie przez
nich czwarty sułtan przeniósł rezydencję w nowe miejsce. Najpierw pokonać trzeba
tych samozwańczych, grasujących w odległości kilometra mniej więcej od dawnej
siedziby, którzy przyklejali się do nas co i rusz nie tyle oferując, co
narzucając nam swoje usługi. O pieniądzach nie było mowy, ale uprzejmość i chęć
pomocy z daleka śmierdziała interesownością. Kiedy wreszcie trafiliśmy do bram
zamku, przyszło nam zmierzyć się z przewodnikami-strażnikami autoryzowanymi.
Plus ich jest taki, że na wstępie zaznaczają, że wchodzą w cenę biletu. Minus –
nie da rady z nich zrezygnować. Próbowaliśmy, wierzcie mi, rozdzielaliśmy się
nawet złośliwie, ale gość był nie do zdarcia, a zamek jest na tyle niewielki,
że zgubić się go nie dało. W końcu daliśmy za wygraną, Oliver tylko do końca
wzbraniał się przed słuchaniem nieszczęsnego natręta, nawet patrzeć na niego
się nie godził, wybiegając kilkadziesiąt merów do przodu lub zostając w tyle. A
zamek ujdzie, choć jest w stanie raczej opłakanym, nie wiem na co idą pieniądze
z biletów wstępu do tej topowej lokacji turystycznej Yogyakarty, ale raczej nie
na renowację. Surowe mury, dwa brudnawe baseny, jeden dla mężczyzn, drugi dla
kobiet, zagrzybione szatnie. No i wieża, z której okna wychodzącego na basen
żeński pierwszych trzech sułtanów oddawało się rozkoszom wojeryzmu. Przyjemne
wrażenie robi podziemny meczet i krążące wokół niego tunele.
Właściwie
mieliśmy się już kierować do hotelu, kiedy na naszej drodze stanął kolejny
nieznajomy. Nie wiem co sprawiło, że daliśmy mu się poprowadzić w okolice
Kratonu, miał najwyraźniej rzadki dar wyglądania na krajowca szczerego i
bezinteresownego. I asa w rękawie. Turniej łuczniczy zorganizowany na cześć
księżniczki jubilatki. Dzis i tylko dziś. I za darmo. Niech się dzieje, co
chce, postanowiliśmy i podążyliśmy za wąsatym jegomościem lat około
pięćdziesięciu. Jegomościem, który okazł się, jeśli mu wierzyć, muzykiem
gamelanu. Nie jakimś tam sobie nowym nabytkiem sułtanskiej orkiestry ale
muzykiem z rodu muzyków. Rodu, który służy ponoć rodzinie sułtana od roku 1682,
co oznaczałoby, że historia jego sięga jeszcze czasów sprzed podziału królestwa
Mataram na sułtanat Yogyakarty i Surakarty. Nie byle co, przyznać trzeba. Korzystając
z okazji, tym bardziej niecodziennej, że muzyk mówił po angielsku całkiem
sprawnie, zasypałem nowego znajomego górą pytań. Dowiedziałem się między innymi,
że mały chłopiec, który podczas naszej ostatniej wizyty w Kratonie przechadzał
sięmiędzy muzykami robiąc furorę wśród widzów, ma być w przyszłości dalangiem,
czyli głównym lalkarzem, mistrzem ceremonii wayang kulit.
Ale turniej...
Oto, jak to wyglądało. Pod daszkiem długiego pawilonu siedziało sobie mniej
więcej czterdzieścioro łuczników odzianych w różnokolorowe batikowe szaty.
Łuczników i łuczniczek właściwie, kobiety stanowiły dobrą jedną czwartą grupy.
Siedziało więc sobie mniej więcej czterdzieścioro łuczników i łuczniczek.
Siedziało sobie po turecku. Siedziało bokiem do trzech wbitych w ziemię w
odległości jakichś pięćdziesięciu kroków od pawilonu palików o średnicy
kilkunastu centymetrów. Siedziało i wyglądało na niewiarygodnie zrelaksowanych.
Między seriami gawędzono ze sobą i popijano herbatę z kufelków. I palono, jakże
by inaczej. Każda seria składała się z trzech strzałów, które wszyscy oddawali
w tym samym czasie. Czasu było dość, mierzono z długich łuków dokładnie,
niespiesznie, odłożywszy na chwilę papierosy na prowizoryczne popielniczki. Gdy
rozlegał się sygnał kończący serię, na plac wbiegały dzieci. Śmiejąc się i
pokrzykując zbierały oznaczone strzały z rozciągniętych kilka metrów za
palikami ekranów i przynosiły je właścicielom. W każdej serii trafić w ktoryś z
palików udawało się dwóm – trzem osobom. Nie wiem, ile było serii. Kiedy
przyszliśmy, turniej trwał już w najlepsze. Kiedy, napatrzywszy się do syta,
postanowiliśmy wracać, nic nie zapowiadało jego zakończenia. Puchary jednak czekały
na rozłożonym pod daszkiem stoliku, nie strzelano więc, jak sądzę, dla
przysłowieowego picu.
Jeszcze bardziej interesujące od samego strzelania
było łucznicze towarzystwo. Każdy miał naturalnie swoich faworytów. Mnie
najbardziej przypadł do gustu żylasty jegomość lat mniej więcej sześćdziesięciu
odziany w czarny batik w biało-pomarańczowe kwiaty. Wygrał mnie nonszalancją, z
jaką napinał łuk i wypuszczał strzałę za strzałą oraz kamienną twarzą tonącą w
kłębach goździkowego dymu. Oliver kibicował chwatowi ćmiącemu cygaro. Ale nie
oszukujmy się, oczy wszystkich zwrócone były na młodą, może dwudziestoletnią,
łuczniczkę niesamowitej urody.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhJs6wAgL35kxrRGlfYjgoRUh2nNdhCJgar5bKBn2gtNQoYBoznOBKsAQhzWVKqpMKCQAloLQTHX9Zns7htpmLGlNqeaUIWsiwPny7mI2aLB4ikXUnPNHxYJ8xl-eslnd3CD-IYQ2zUnqo/s320/DSCN2166.JPG)
Zachwycała
sama już postawa dziewczyny. Siedziała wyprostowana, dostojnie, ale w żadnym
razie nie sztywno. Jej elegancja wydawała się nie, jak często bywa, wyuczona,
ale zupełnie naturalna, jakby wrodzona. Biała bluzka i bordowa spódnica w
geometryczne batikowe wzory skromnie, ale dobitnie podkreślały młodzieńczy wdzięk
jej sylwetki. By wygodniej trzymać łuk, dziewczyna podwinęła obszerny lewy rękaw
białej tuniki, odsłaniając odziane w czerń zgrabne ramię. Długie wiotkie palce
prawej ręki, ktorymi napinała cięciwę, pooblepiane miała plastrami. Ta niedbała,
przyziemna asymetria tym bardziej dodawała jej uroku. Wysoko upięte błyszczące
czarne włosy, których pojedyncze kosmyki niesfornie opadały na długą szyję, podkreślały
idealny kształt głowy. Po takim wstępie aż strach było spojrzeć na twarz
tajemniczej nimfy, kiedy odwróciła się w stronę publiczności, oddawszy ostatni
strzał w serii. Lepiej niekiedy zadowolić się niedopowiedzeniem, zawód mógł być
nad wyraz bolesny. Tymczasem jej oblicze o złotych proporcjach i delikatnych
rysach okazało się być zwieńczeniem doskonałej całości, na widok której każdy
szanujący się rzeźbiarz grecki musiałby się rozpłakać. Drobne, pełne usta,
wąski nos, wspaniale zarysowane policzki, rozumne czoło. Wreszcie perfekcyjnie
ukształtowane brwi, spod których niewinnie, choć bez niepotrzebnej
nieśmiałości, z ciekawością zerkały na świat duże migdałowe oczy. Ciemne
błyszczące oczy okolone gęstymi jedwabistymi rzęsami, w których wielu się
niechybnie utopiło i wielu jeszcze utopi...
Dobra, dość taniego
młodzieńczego sentymentalizmu. Podsumowując w każdym razie, gdyby okazało się,
że była to sama księżniczka, która postanowiła ku radości poddanych zstąpić z
sułtańskiego piedestału i wziąć udział w swoim urodzinowym turnieju, nie byłbym
w najmniejszym stopniu zaskoczony.
Jakby wrażeń
tego dnia było mało, podczas wieczornych zakupów na Jalan Malioboro, gdzie
zabrałem rodziców, żeby nakupowali sobie pamiątek, spotkaliśmy nie kogo innego
jak Pana Czapeczkę. Tak jest, Pana Czapeczkę, który wystąpił już w rozdziale XV,
we własnej osobie. Przestrzegałem przecież, podałem rysopis, podałem instrukcję
postępowania na wypadek wpadnięcia na: nie zagadywać, nie odpowiadać,
przyspieszyć kroku. Ale mama, jak to mama, zawsze musi być mądrzejsza, jakby
mało miała straganów, na których można kupić torbę. To miała za swoje, przegonił
ją nasz znajomek ze swoją karteczką do gryzmolenia kosmicznych cen przez pół
Malioboro. Strach pomyśleć, jakby się to skończyło, gdyby po jakimś czasie mama
nie chwyciła się genialnego w swej prostocie pomysłu. ‘Ok, tomorrow’,
powiedziała. Nie uwierzyłbym, gdybym – z bezpiecznej odległości – nie zobaczył,
podziałało.
Długi dzień
zakończyliśmy bintangami w przytulnym Bed Resto. Tym razem muzyki polskiej nie
było, ale czipsy dostaliśmy. Zdrowie Księżniczki!
Środa, 1
lutego. Tubylcy się nie znają. Tę zasadę trzeba sobie po prostu wbić do głowy. Jedziemy
busikiem miejskim, kierowca pyta, dokąd się wybieramy. Do Kaliurang. Checmy
złapać angkot do Kaliurang. Wysiądźcie tutaj, mówi po jakimś czasie. I dodaje,
że jakiś typ z żoną pokażą nam, gdzie dokładnie czekać i machać. Dochodzimy do
głównej ulicy, typ oświadcza, że to tu. Stoimy moment, ale coś mi nie gra.
Wyciągam mój bezcenny kompas. No tak, czekamy po złej stronie ulicy. Kaliurang jest
dokładnie w przeciwną stronę. Żenada.
Hostel Vogels stoi
na szczęście gdzie stał i jak stał. Tylko pająki zniknęły z drzew w ogrodzie.
Jest i moja altanka. Spędziliśmy w niej resztę dnia na objadaniu się
pysznościami hotelowej kuchni (tylko po raz pierwszy wypróbowany
pecel – indonezyjski klasyk, ryż z
warzywami w sosie z orzeszków ziemnych – wypadł mdło), spaniu, piciu bintanga i
wreszcie oglądaniu Black Books z Anią. To właśnie moja siostra: do tańca i do
różańca normalnie.
Czwartek, 2
lutego. Mocno się zastanawiałem, czy warto po raz drugi zapisać się na
wulkaniczną ekspedycję, czy lepiej zaoszczędzić pięćdziesiąt pięć zeta i wyspać
się wreszcie porządnie. Do wstania przed czwartą przekonał mnie fakt, że tym
razem grupę prowadzić miał Christian Awuy. Legenda to legenda w końcu. Wziąłem
więc marker i machnąłem swoje imię na tablicy.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgc7qdX3Yh0bIVMoIayqe_V2_zMAEUxmyELHwB7nxlcywS0m-tyRn3_dKAtIc7COJO2WjtypXbO1k0CuLPJjSkUum2sIm8x-B5ScOMe__0gQXfVnO682XgL9oK4l-X6d1feBbZlKv6Umwg/s320/DSCN2223.JPG)
Tym razem
ruszyliśmy z nieco większym wyprzedzeniem w stosunku do wschodu słońca, latarki
przydały się więc na coś więcej niż robienie klimatu. Podczas pierwszego
stromego podejścia w dżungli było naprawdę ciemno. Rześkie powietrze, tak jak
ostatnio, wibrowało jazgotem ptactwa. Dzień był pochmurny, patrząc więc na zniszczone
przez erupcję w 2010 roku wioski powoli wracające do życia nie zauważyliśmy
nawet, kiedy zrobiło się zupełnie jasno. Właściwie, jak tłumaczył Christian,
według zaleceń władz mieszkańcy nie powinni wracać, niebezpieczeństwo
powtórnego wybuchu jest zbyt duże. Mają pozwolenie na przebywanie w swoich
domach w ciągu dnia, noce powinni spędzać w mieszkaniach zastępczych. Ale od
wieków zżyci z Górą Ognia ludzie wracają, nie bacząc na stopień ryzyka.
Strażnicy posługują się czterostopniową skalą oceny aktywności wulkanu w
kontekście zagrożenia, jakie erupcja może stanowić dla okolicznych mieszkańców.
Od relatywnego braku zagrożenia, przez dwa stany gotowości po nakaz
natychmiastowej ucieczki. 2 lutego 2012 roku obowiązywał drugi stopień. O
ewentualnych zmianach zostalibyśmy w razie potrzeby powiadomieni przez
krótkofalówkę.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhSq0vwCp8JdiYbXsZ_Qr-CfDzJz6HroN6uWdR1e3Ekqp9sc3NYGuv6Ff2Eu4DQWo5CtchWhPvQTiykg5CAnKHlzB0LieRF2kTR_d6MapIB92nsqzPDVYo7HjFA-gZDs-K-DcmUMXMYeuc/s320/DSCN2219.JPG)
Zadziwiające,
jak wiele się tu zmieniło od października. Flora błyskawicznie powraca na
wypalone lawą i popiołem stoki. Zasadzone póltora roku temu roku drzewa zdążyły
już mocno odrosnąć od ziemi, a przez ostrą trawę, która ostatnio sięgała nam
kolan, musieliśmy się z niemałym wysiłkiem przedzierać. Po naszym przewodniku w
żadnym razie nie było widać zmęczenia. Christian Awuy ma sześćdziesiąt sześć
lat i jest na Merapi mniej więcej pięć razy w tygodniu. Jako licencjonowany
przewodnik i jako strażnik parku. Do jego obowiązków należy między innymi organizacja
ewakuacji i dozór nad nią. Innymi słowy, kiedy wszyscy ci, którzy decydują się
zostawić w wioskach dobytek swego życia i życie owo ratować ruszają w dół, on
wspina się w górę. Jednym z sekretów żywotności Christiana jest, według niego samego,
wulkanoterapia, której zażywa podczas każdego prawie spaceru po zastygłej
lawie. Tym razem, oprócz istotnie nadzwyczaj przyjemnego chodzenia boso,
spróbowaliśmy i odpoczynku na leżąco. „Jak w pięciogwiazdkowym hotelu”,
przekonywał Christian, dodając jednocześnie, że nie mamy spać, tylko wsłuchiwać
się w naturę, że ruszamy za kwadrans i wszyscy, którzy zasną, zostaną
pozostawieni swojemu losowi. Potwierdzam część pierwszą, na gładkich
ergonomicznych krągłościach wulkanu zalega się bosko. Części drugiej nie
przetestowałem, obudziłem się w porę.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgjPXCAxaKaVW9qxZSeiIlWZ_BFNTvd1h0j1n8hZShht56RRJkMuA0zpwqF5t4Y_NcqH0T4-fQ5NZGpttkHehPjQKwYhESTe-eIG30MLw2gylVl86rDlC6ZjJBbblx6Pz7xyT-AhOnBLP8/s320/DSCN2225.JPG)
Obserwacja
zwierząt jest najwyraźniej obowiązkowym punktem każdej wycieczki na wulkan.
Ostatnio Awuy syn pokazał nam małpy i gigantyczne pająki, tym razem w drodze
powrotnej do Kaliurang odwiedziliśmy małe gospodarstwo. Oliver nakarmił kozy,
widzieliśmy hodowlę ryb, ale nic nie mogło się równać z królikami. Królami
właściwie. W życiu nie widziałem tak olbrzymich egzemplarzy. Wielkie puszyste
kule z łbami jak arbuzy i uszami jak łopaty wiatraka. Nie wiem, ile mogły ważyć
największe potwory, ale myślę, że dobre 15 kilo. Nasz niemały kot wyglądałby
przy nich jak mysz...
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh3EtyhVmB3QduZIcYwS-3J0AE-4h0wxTPyZlnWsPtQItqIeGNYdtnwk0-ALyNDcne6yg2yaycVpzS9LtBbOENSkDFsInsU6gPCW12nka39yTa9s1da8aPjTj8s4vc1hs1HoS3OFsU0LBc/s320/DSCN2229.JPG)
Nie tracąc
czasu, zaraz po powrocie do miasta złapaliśmy autobus do Parangtritis. Nic a
nic się nie zmieniło w tej zagubionej w czasie wiosce. Nawet jasnowłosy Australijczyk
Brooke niezmiennie włóczy się trasą
bardzo dobrze znaną od jednego baru do baru owinięty w swój
saroeng, z dwoma krzyżykami dzwoniącymi
mu na szyi. Lubi, jak dzwonią o siebie między piersiami dziewczyny, z którą się
kocha, pisze w intro swojej książki “Sunmoon”. Brooke Guy Leben – Broke Gay
Ladyboy, jak z właściwą sobie autoironią się określa – jest pisarzem.
Przynajmnej odkąd, sam ranny w wybuchu bomby na Bali, przyczynił się do czyjejś
śmierci, nieumyślnie wprowadzając w błąd lekarza. Zabił człowieka, jak sam
mówi. I odkąd wdał się w burzliwy i pełen niewiarygodnych zbiegów okoliczności romans
z pewną Indonezyjką. I odkąd, w ramach narzuconej sobie pokuty, wędrował pieszo
po Borneo. Materiał więc niekiepski. Intro, które z Anią na miejscu
przeczytaliśmy, jest nieco pretensjonalne, ale intrygujące zarazem.
Zgrabne zaprzeczenie, skądinąd jak zwykle
trafnych, słów Charlesa Bukowskiego: “In the old days writers’ lives were more
interesting than their writing. Now-a-days neither the lives nor the writing is
interesting”. Było w każdym razie o czym rozmawiać, przy kawie i
papierosach, przez długie godziny, przez co moje własne pisanie tego wieczora poszło
w diabły.
Piątek, 3
lutego. Przed wyjazdem z Paris, jak w skrócie określa się Parangtritis, zakosztowaliśmy
raz jeszcze niesamowitych fal Oceanu Indyjskiego. Ich niewiarygodna siła
pozwala pojąć z pozoru niewiarygodne opowieści o potędze morskiego żywiołu. Kto
wziął śmierć mocarnego Elzewira Blocka z „Moonfleet”, który resztką sił
wyrzucił swojego przybranego syna na płyciznę, po czym sam, prawie że z brzegu,
został wciągnięty w morskie odmęty, za sytuację symboliczną, zrozumie swoją
pomyłkę oddając się igraszkom z tutejszymi falami. Doznania z nawiązką
rekompensują brudną szarość plażowego piasku i nieprzyjemną obecność w wodzie
rybackich linek przyczepionych do przechadzających się brzegiem tubylców.
Potencjalne złapanie się na któryś z ich haczyków przejmuje dreszczem, ale
trudno mieć do nich pretensje, obowiązuje tu przecież zakaz kąpieli. Jak na
złość. Gdyby, tak jak w Jeparze, można tu było wypożyczyć pontony czy kajaczki,
zabawa byłaby bajeczna.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhE47yONN6i4tusZi-tGWPhrT89pZLqyByVJiROy570GA3eRGl12k_qDVyY-H3EYxvXlveML9RPJgC73k_Sir1Lu-ijmZXH1rEppmxchkYdLrf60Qk7ofjVKXPKCL7o-0e1MakEXaEx8aw/s320/duta+hotel.jpg)
Trzymając się
koncepcji podróży własnymi wypróbowanymi śladami, wysiedliśmy w okolicach
Prawirotaman w południowej części miasta. Zanim trafiliśmy do Delta Homestay, gdzie
zamierzaliśmy zatrzymać się na noc, na naszej drodze stanął należący do tych
samych właścicieli Duta Hotel. Standard o oczko wyżej, jeszcze ładniejszy basen
i bufet śniadaniowy, a cena prawie że taka sama, około sześćdziesięciu złotych
za dwójkę. Nie zastanawiając się długo, zostaliśmy. I, zmywszy z siebie
pospiesznie lepki osad oceanu, pospieszyliśmy zwiedzać.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEglXLETTdv4gb6WxsmwMIM1WfFBSQlFNsXB78o4vwMo1AVAL0DjrZwBOuTr1MWtf-niMF95y4dzWcnrcc9pN5rn6z4cHyswnsHBGg1oHwWOb6EZ7XmBk14mY318MMaqQG1MDqb7LsvHTfQ/s320/DSCN2230.JPG)
Niestety,
kiedy dotarliśmy wreszcie na ptasi rynek, większość sklepików i straganów już
pozamykano. Pokręciliśmy się po pustych alejkach przyglądając się
kolekcjonerskim gołębiom, owadom hodowanym prawdopodobnie z przeznaczeniem na
karmę dla tych pierwszych i wielkiemu pytonowi, którego przeznaczenie pozostało
dla nas złowieszczo niejasne. Wstąpiliśmy jeszcze na urządzony po drugiej
stronie ulicy nudnawy rynek ogrodniczy, bo mamie zależało, po czym zaczęliśmy
coraz poważniej myśleć o kolacji. Na początek zaproponowałem rodzinie
zapoznanie się z
martabak, przysmakiem, który urzekł mnie w Jeparze. Sprzedaje się
go z dużych wózków wyposażonych w dwa blaty. Na pierwszym przygotowuje się cieniutki
delikatny placek i sieka składniki nadzienia. Na drugim, rozgrzanym i pokrytym
tłuszczem, ów placek się smaży. Następnie wylewa się na niego nadzienie, zamyka
z każdej strony jak kopertę i zasmaża z obu stron na złoty kolor. Podstawowa
wersja nadziewana jest masą jajeczną z przypominającym szczypior zielskiem i
drobinkami mięsa. Gotowe danie wygląda i smakuje mniej więcej jak wielka
sajgonka z jajecznicą. Tanie, estetyczne, smaczne, sycące. A później niebo
zasłały chmury tak czarne, że, ku rozpaczy Ani, postanowiliśmy odwołać obiecaną
jej wycieczkę do makdonalda i wracać do hotelu. Zanim złapaliśmy taksówkę,
chmury pękły, zalewając miasto strumieniami wody. Skrywszy się pod pierwszym
napotkanym daszkiem, zaczęliśmy machać na taksówki. Udało się, o dziwo, choć
taksówkę w tym rejonie Dżogdży niełatwo złapać nawet w słoneczny dzień. W
przytulnym i suchym hotelu jednak powróciło widmo Ronalda McDonalda... Właśnie
tego ponurego deszczowego wieczora zdecydowaliśmy, że nadszedł czas, by
wypróbować makdonalda w dostawie... Gość w recepcji dysponował numeren
telefonu. Pytam, czy mógłby zadzwonić i złożyć zamówienie. On na to pogodnie,
że tu oto jest recepcyjny aparat i mogę sam zadzwonić. Ja na to, czy oni mówią
po angielsku. On na to, że ‘maybe not’, co po indonezyjsku oznacza, że na pewno
nie. Moje pytające spojrzenie nie wywołuje zamierzonego efektu. Podnoszę więc
słuchawkę i dzwonię. Podwładny Ronalda nie mówi. Ale mówi jego koleżanka.
Podwładnego, nie Ronalda, chociaż kto ich tam wie. I owszem, mogę złożyć
zamówienie, tyle że relizacja potrwa do godziny, bo mają kolejkę a ulewa nie
ułatwia dostawcom poruszania się po mieście. Spoko, do przyjęcia. Zamówienie zostało
klepnięte i nim zdążliśmy powiedzieć Kuba Wróbel, zajadaliśmy się, ku uciesze
Ani i Olivera, swojskim fastfoodem.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjLCPI3xxfyx-of8EA3ItSm9EabT-68jJhBa0GYy6S8KKMyIWQ3mH6c4hnA95mq1Shz_oBWYldXm1mQk_HCgfUN98pyhzLWW6es7OkaCX9SxTB11tCSbJoYc71ci65_bqrsdwOZMjsE1eE/s320/viavia.jpg)
Za
wieczorne alko postanowiliśmy tego dnia przepłacić, tak nas skusił jazz na żywo
w pobliskiej knajpce Viavia. Warto było, jak bum cyk cyk. Miejscowy zespół grał
wyjątkowo przyjemnie, szczególnie ładnie wyszedł im cover English Man In New
York. Ale jeszcze przyjemniejszym okazał się sam lokal. Już sam oryginalny
wystrój zachwycający malunkami trumien pozwolił mi na chwilę poczuć się na
powrót częścią cywilizowanego świata. A do tego jeszcze ten
prospołeczno-proekologiczny sznyt... Viavia wspiera lokalną społeczność promując
wycieczki po mieście i okolicach organizowane przez małe miejscowe firmy, które
starają się minimalizować niekorzystny wpływ turystyki na środowisko. Na przykład
proponując zwiedzanie pieszo lub rowerem zamiast zwiedzania klasycznego,
busikowego. Menu, ewenement w skali kraju, pełne jest interesujących i
smakowicie opisanych opcji wegetariańskich i wegańskich. Do tego pod szyldem
Viavia odbywają się kilka razy w tygodniu najróżniejsze odlotowe zajęcia, w tym
joga. Najbardziej mnie jednak z tego wszystkiego urzekł abstrakcyjnie – w
kontekście generalnej indonezyjskiej wbity w środowisko – ideologiczny wymiar
pewnej informacji z karty dań i napojów. Żeby ograniczyć ilość śmieci, słomki
do napojów podaje się tylko na wyraźne życzenie klienta.
Sobota, 4 lutego.
Zanim, po sutym śniadaniu i kąpieli, obarczeni już bagażami, dotarliśmy do
Kratonu, puppet show się skończył. Gamelan to nie orkiestra z Titnica, nie
grają do końca. Zwiedzać na szczęście wciąż było można, zakrywszy więc, zgodnie
z zaleceniem strażników, tatuaże i zdjąwszy kapelusze, podążyliśmy za
sympatyczną przewodniczką, którą znów wliczono w cenę. Pisałem już o rezydencji
sułtana, sypnę więc tylko garścią informacji i wrażeń nowych.
Jak wynika ze
statystyk przedłożonych nam przez przewodniczkę, rodzina władców Yogyakarty
kurczy się w tempie, które zafiksowani na chorym systemie emerytalnym politycy
europejscy uznaliby za zastraszające. Poprzedni sułtan cieszył się pięcioma żonami
i dwudziestką dwójką dzieci. Nieźle, choć jeszcze poprzedni ze swoim godnym
pozazdroszczenia ośmiożonnym haremem spłodził potomków czterdziecioro jeden. Pozwolę
sobie zauważyć, że w statystykach nie uwzględniono licznych sułtańskich
konkubin i ich potomków... Mizernie przy tym wygląda bilans Hamengkubuwono X.
Ledwie jedna żona i pięcioro dzieci. Do tego wszystkie to dziewczynki. Paniki
wśród poddanych jednak nie ma. Jak stwierdziła przewodniczka, HBX jest po
prostu nowoczesny. Nie tylko zresztą w wymiarze matrymonialnym, okazuje się. On
to właśnie zrezygnował z wciąż stojącego na dziedzińcu rodowego powozu na rzecz
mniej pretensjonalnego mercedesa... Dla zainteresowanych – następcą na
sułtańskim tronie po śmierci miłościwie
obecnie panującego zostanie najprawdopodobniej sułtański brat, który przejdzie
do historii jako – niespodzianki nie będzie – Hamengkubuwono XI.
Zapał przewodniczki
tak nam się udzielił, że wyjątkowo długo i dobrze bawiliśmy się w pałacowym
muzeum. Niewspółmiernie do jakości eksponatów, trzeba szczerze powiedzieć, mam
nadzieję, że sułtan tego nie przeczyta. Jedną z sal zastawiono na przykład
darami od przedstawicieli najróżniejszych państw – darami cokolwiek lichymi,
własciwie standardami ze sklepów z
pamiątkami. Stół, na blacie którego w roku 1949 podpisano ponoć deklarację
niepodległości Indonezji jest natomiast bardzo podobny do stołu z naszej
kuchni. Tylko ten nasz jest ładniej zdobiony i ma kompatybilny kredens. Krzesła
nota bene też mamy w tym samym stylu co władcy Yogyakarty, choć przyznaję, że
na tym polu przegrywamy, tym naszym zdecydowanie przydałaby się nowa rafia.
HBX
alkoholu nie pija, ale jest, jak wspomniałem, nowoczesny i w związku z tym dla
gości tolerancyjny. Dla gości odpowiedniego pokroju, do których się
najwyraźniej nie zaliczamy, stwierdziliśmy ze smutkiem. Do sułtańskiej piwniczki
z winem wejść nam się niestety nie udało...
Właściwie
wstępnie planowaliśmy zostać w mieście do niedzieli, ale zwiedzanie ustąpić
musiało miejsca polskiemu lenistwu i pijaństwu. Wykoncypowaliśmy sobie z Anią
mianowicie, że jak wrócimy do stolicy w sobotę wieczorem, to zdążymy jeszcze
zrobić powtórkę z zakrapianego bilarda. Od poniedziałku miałem przecież wrócić
do szkoły i wstawania o 5.45. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Prosto z
Kratonu – prawie prosto, zahaczyliśmy jeszcze o makdonald – pojechaliśmy na
lotnisko. Ostatnio już wspominałem, że miejscowy port lotniczy stopniem zgiełku
i syfu przypomina dworzec kolejowy. Nowa zabawna rzecz: podczas check-inu, ku
naszemu zdziwieniu, nawet nie sprawdzono nam dokumentów...
Ale,
co najważniejsze, obyło się bez przesadnych opóźnień. Dolecieliśmy,
dojechaliśmy, zjedliśmy kolację w Waroeng Sarap, i, odświeżywszy się jeszcze,
pognaliśmy na bilardzik. Znowu było byczo, znowu połoiłem moje szanowne
towarzyszki. A w – długiej i krętej – drodze powrotnej, tak na podsumowanie
wypadu do Dżogdży, ułożyliśmy dubstepowy kawałek o kulturalnej stolicy
Indonezji. Niestety nie jestem w stanie przypomnieć sobie bitu. Ani tekstu.
Pamiętam jednak, że przewijały się w nim słowa „mister ” i „becak”. A w
refrenie było „Welcome to Yogyakarta, Indonesia”.
Niedziela, 5 lutego – czwartek, 9 lutego. Niedzielę
przeznaczyliśmy na dalszy ciąg lenienia się i małą wycieczkę do ostatniej
wartej wspomnienia restauracyjki. Przy tej okazji, co tym bardziej chyba warte
wspomnienia, trafiliśmy na taksiarza który nie chciał włączyć taksometru. To
akurat, choć jest w Jakarcie nietypowe, nie jest jakimś ewenementem. Pierwszy
raz w życiu natomiast negocjacja ceny w wykonaniu kierowcy brzmiała ‘it’s up to
you’... Wykorzystać go nie wykorzystałem, ale jego szczwany plan chyba
zwiódł... Jadłodajnia, w której zjedliśmy niedzielny lunch, szczyci się bogatym
menu dań chińskich, wśród których króluje
dim
sum, drobne przekąski gotowane na parze na ustawianych piętrowo okrągłych
bambusowych podstawkach. Szczególnie godne polecenia są w tej kategorii
baozi, tutaj zwane
bakpao, nadziewane wymyślnymi pastami ryżowe bułeczki. I delikatne
pierożki z mąki ryżowej z krewetkami, ulubione danie Renaty. Oraz pierożki
nadziewane siekaną kapustą w sosie octowo-sojowym z czosnkiem, imbirem i
ostrymi papryczkami, danie, od którego ja zaczynam składanie zamówienia. Poza
tym warto skosztować któregoś z
zalewanych aromatycznym bulionem makaronów z grzybami, owocami morza i
plastrami boczku. Bardzo efektownie wygląda, a jeszcze lepiej smakuje,
skwierczący półmisek z omletem i lekko podsmażonymi warzywami i grzybami w
gęstym sosie. Po tym wszystkim nie sposób odmówić sobie kulki lub dwóch
smażonych na głębokim oleju lodów w cieście... Tak, było pięknie...
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhqkz8IPCFjdpJ8j5SsSmES37uerefGVyFlNNneBIHckSeiZ99_RLJ_dFYds0Fn81ezQZQK7o_VoqjxI6AK0-SR50BkwSbXnbBSyql_9ECwAyPLta5g_crp2Me_pr1oXLuI2HLqPa3-NaI/s320/DSCN2258.JPG)
Jeszcze
rodzinny wypad do kawiarenki na wielki deathmatch kanterstajka – Ania i tata
zaskakująco szybko odnaleźli się w brutalnym wirtualym świecie – i tyle.
Niedziela, jak to niedziela, minęła jak z bicza strzelił. I do szkoły. W moim
wieku, kto to widział...
Przez
kolejne cztery dni, ostatnie dni przed powrotem do kraju, moja rodzina
smakowała zwykłe codzienne życie w
stolicy Indonezji. Biedna mama, najpierw nie mogła uwierzyć, a potem nie mogła
przeboleć, że naprawdę nie ma tu, poza tym, cośmy już widzieli podczas pierwszego
weekendu, czego zwiedzać. Sorri miss. Welcome to Jakarta.
Do diabła,
szósta... Świta... Spać czas. Thanks God It’s Sunday.