Środa, 21 kwietnia 2010, w szkole
Na początku był zawód. Gdzie nie spojrzeć – śmieci. Albo, jeszcze gorzej, naganiacze, którzy nie mogą jakoś pojąć, że nie przy
Następnie był zawód. Nachodziliśmy się trochę po nieciekawej okolicy między dworcem autobusowym a dzielnicą Gemmaizeh, zanim trafiliśmy do nieoznakowanego właściwie, urządzonego w zapuszczonej kamienicy hotelu Talal. Prawdopodobnie najtańszy hotel w mieście. Jak na taką etykietkę, standard całkiem do rzeczy. Dość czysto, okno, balkon, łazienka. Ale żeby życzyć sobie za to 39 dolców? Wzięli sobie do serca tę europejskość. Dość wybiórczo.
Później na szczęście było już tylko lepiej. I to mimo że z nieba lunęło zaraz po tym, jak opuściliśmy hotel, by po raz pie
Nie o cudach jednak być miało, lecz o architekturze. W Syrii, mimo że bezsprzecznie uznać ją można – jak większość krajów – za kraj kontrastów, wszystkie elementy zabudowy miejskiej zdają się z grubsza do siebie pasować. Stare i nowe w jakiś sposób zrasta się ze sobą, tworząc pewną całość – eklektyczną, owszem, ale jednak całość. Mamelucka zawiya wygląda natomiast, jakby przeniesiono ją do Bejruckiego downtown ze skansenu. Albo raczej jakby to wokół niej wybudowano europejską stolicę.
Gdyby jednak przemierzający Beirut podróżny nazbyt się zachłysnął atmosferą miasta i skłonny był uwierzyć, że oto znalazł się w Europie, ponurawa rzeczywistość szybko przypomni mu o sobie. Jedynie centrum miasta, ze swoimi lśniącymi biurowcami i olśniewającymi witrynami sklepów, może bowiem z niejakim powodzeniem udawać nasz kontynent. Im dalej od nowej starówki, tym bardziej iluzja zaczyna pękać, tym bardziej między świeżo wycięte z designerskich magazynów obrazki wciska się Bliski Wschód. Nic to jednak – każde wszak miasto ma swoje ciemne strony, swojego trupa w szafie. Tym, co naprawdę odrażającą, i wciąż ropiejącą, raną kala oblicze stolicy Libanu jest wojna. Wojny właściwie. Żeby wspomnieć tylko o tych najświeższych: domowa, która sukcesywnie wyniszczała miasto w latach 1975 – 1991. Eskalacja ciągłego konfliktu Izraelem w 2006 i bombardowanie miasta. I ta wreszcie, która wciąż, wydaje się, wisi w powietrzu.
Żołnierze przechadzają się po ulicach lub rozglądają się po okolicy ze swoich posterunków, nierzadko zza worków z piaskiem. Drut kolczasty – stary i nowy – jest stałym elementem architektonicznym murów i niskich budynków. Nie jest niczym niezwykłym widok czołgu lub opancerzonego pojazdu zaparkowanego przed rządowym gmachem lub luksusowym hotelem. Nikogo nie dziwi też warkot łopat wojskowych helikopterów kołujących nad miastem.
Najsławniejsza chyba – najniesławniejszą właściwie – pamiątką wojny domowej, swoistym jej pomnikiem, oby nagrobnym, jest potężna bryła hotelu Holiday Inn górująca nad centrum. Budynek, ze względu na strategiczne położenie i wysokość, stał się doskonałą pozycją dla snajperów, a tym samym celem licznych ostrzałów. Ziejące pustką oczodoły okien, dziury po pociskach różnego kalibru, odpadający tynk. Biorąc pod uwagę glamourowe sąsiedztwo, wrażenie jest niesamowite… Przy okazji – dla tych, którym słowo ‘kult’, przynajmniej w którejś kolejności, kojarzy się z kolekcjonerską grą karcianą: podobny do Holiday Inn los spotkał kilka innych hoteli, w tym wybudowany w 1975 roku Hilton, ktory nie doczekał nawet oddania do użytku. Stało się to dla twórców ‘Kultu’ inspiracją do stworzenia karty o nazwie ‘Hotel Hilton w Bejrucie’. Niestety - pozostałości wyburzono w 2002. Nie zobaczyłem więc...
Zawierucha wojenna nie ominęła również skąpanego w zieleni kampusu Amerykańskiego Uniwersytetu. Wspomnienia o mordach dokonanych na pracownikach najbardziej chyba prestiżowej uczelni Bliskiego Wschodu – w tym, w 1984, na jej rektorze – wciąż są świeże. Spacerując jednak po okolicy w słońcu, które wreszcie na dobre wyjrzało zza chmur, trudno nie ulec pokusie uwierzenia w możliwość spełnienia się prostych marzeń młodego pokolenia wypisanych na plakatach. ‘Equality, justice, safety’. Hasła te gdzie indziej mogłyby brzmieć tandetnie – tu nabierają sensu bardzo głębokiego.
Nie popadajmy jednak w przesadny sentymentalizm. Uniwersytet tętni życiem i życiem napełnia całą dzielnicę Hamra. Po jej urokliwyc
Dziećmi jednak jesteśmy już tylko po części, zamiast więc hedonistycznie nabawić się bólu brzucha, postanowiliśmy przyjąć postawę bardziej epikurejską i przyjemności w miarę możliwości rozsądnie rozłożyć w czasie. Zapamiętawszy więc lokacje warte odwiedzenia, wróciliśmy do hotelu na drzemkę.
Skorośmy już w związku z ową znaleźli się na powrót w Gemmaizeh, wykorzystaliśmy sytuację i wybraliśmy się na przechadzkę po przecinającej ją Rue Gouraud. Ulica ta jest ona z obfitości rozmaitych pubów i knajpek, których sława sięgnęła nawet własnej fotki w Lonely Planet. My jednak stosunkowo niewiele uwagi poświęcaliśmy tego popołudnia różnorakim a zachęcającym promocjom ‘happy hours’. Zmierzaliśmy powoli, lecz pewnie do ‘Le Chef’, restauracji nie mniej renomowanej niż okoliczne bary. Czy można w ogóle określić ją banalnym mianem ‘restauracji’?
‘To instytucja, istniejąca od pięćdziesięciu lat!’ – charyzmatyczny kierownik sali, salki właściwie, z dumą potwierdził słowa sklecon
Na zamówione specjały nie czekaliśmy długo, wystarczająco długo jednak, by, delektując się oliwkami i pogryzając szczypior, dobrze przyjrzeć się wyjątkowemu wnętrzu lokalu. Jest maleńkie, mieści może siedem stolików, wysoki sufit sprawia jednak, że nie wydaje się ciasne i duszne. Jedną ze ścian, częściowo obitą ciemnobrązową boazerią, zdobi malowidło przedstawiające parę siedzącą przy stoliku i kelnera. Z górami i palmą w tle. Tak trącący myszką kicz, stroje postaci, jak i specyficzna ciepła kolorystyka nawiązują do – a raczej pochodzą z – czasów młodości ‘Le Chef’. W ogóle niewiele chyba zmieniło się tu w ciągu półwiecza działalności. Przeciwległa ściana zastawiona jest krzywymi półkami, na których równiutko poustawiano butelki i buteleczki pełne trunków. Na ladzie stoi stara waga i poodwracane do góry dnem szklanki. Nie było mi jeszcze dane powłóczyć się po Francji, ale tak wyobrażam sobie prowincjonalne knajpki, w których stołują się – albo stołowali tuż po wojnie – miejscowi. Klimat trochę jak z ‘'Allo 'Allo!’, czyli swojski, odprężający, pogodny klimat, w którym nie sposób się nie zakochać.
Zupa z soczewicy istotnie tylko podstawowy składnik dzieli z libańskim odpowiednikiem. Zamiast, skądinąd pysznej, gęstej papki podano nam lekką zupę z siekanymi warzywami. Bakłażany, którymi ostatnio we wszelkiej postaci zajada się Renata, wypadły rewelacyjnie. Podobnie polecone przez kierownika danie dnia i chluba ‘Le Chef’ – mouloukhiye. Uważana za afrodyzjak królewska potrawa występuje w różnych formach na całym Bliskim Wschodzie (oraz w Egipcie). W Bejrucie serwuje się ją jako ryż z hojną porcja gotowanego kurczaka i baraniny. Już na stole posypuje się go chrupiącymi grzankami z khoobz i polewa zielonym sosem – właśnie od nazwy zioła będącego jego podstawowym składnikiem pochodzi nazwa dania. Na koniec całość skropić należy octem z siekaną cebulą lub czosnkiem.
Oj, udzielił nam się trochę ten wszędzie ogłaszany klimat Europy. Tak jak podczas pobytu w Chinach od czasu do czasu cywilizow
Najdłużej zajęło nam przejście etapu ‘Virgin Megastore’. Obfitość książek, muzyki i gier po miesiącach syryjskiego postu przyprawiała o zawrót głowy. Ilości wydawnictw anglojęzycznych polskie księgarnie mogłyby – i powinny – libańskiemu krewniakowi pozazdrościć. Od utknięcia tam na wieki uchroniły nas chyba tylko ceny – jeszcze wyższe od i tak w Polsce za wysokich.
Samo kino okazało się być, co oczywiste, znacznie bardziej imponujące i zachęcające niż podejrzane aleppańskie pornoprzybytki i damaszkański multipleks, którego jedyny mankament to jakość jedynego zachodniego filmu, który zdecydowano się wyświetlać. Trzeba jednak powiedzieć, że po Bejrucie spodziewaliśmy się więcej. To nie Hongkong jednak. Niby sześć zagranicznych filmów i kilka zapowiedzi na przyszłość, ale ani Alicji w Krainie Czarów ani Imaginarium Doktora Parnassusa. W gruncie rzeczy nie znaleźliśmy niczego, co interesowałoby całą nasza trójkę. Postaram się pamiętać, żeby, kiedy przyjdzie mi ochota ponarzekać na repertuar kin w Gdańsku, ugryźć się w język.
Z nadejściem wieczora myśli nasze krążyć poczęły wokół Hamry. Po raz pierwszy odczuliśmy fascynujący magnetyzm – nie tylko kulinarny, pozwolę sobie zaznaczyć – odległej o jakieś dwa kilometry od naszego hotelu dzielnicy uniwersyteckiej. Magnetyzm, który nie raz jeszcze miał nas do niej przyciągać. Magnetyzm na tyle silny, że postanowiliśmy zrezygnować z marszu i spróbować się z niesławnymi bejruckimi kierowcami taksówek. Spore jest tu zamieszanie z tym środkiem transportu. Z uwagi na niewiarygodną marność połączeń autobusowych, taryfy w jakiś pogmatwany sposób jeżdżą na konkretnych trasach, zabierając tylu pasażerów, ilu się da. Standardem jest wtedy 1000 lir od osoby za przejażdżkę. Jeśli jednak komuś zależy na pomknięciu do celu w samotności i najkrótsza drogą, zapłacić musi więcej. Nie muszę chyba dodawać, że blade twarze z zasady przydzielane są automatycznie do tej drugiej kategorii. Ustaliliśmy z Renatą, że możemy pojechać za 4000 lir libańskich. Zatrzymuje się mercedes z przeszłości. Chce 10000. Mówię, że 4000. On, że 6000. Macham na pożegnanie, a on na to, żeby wsiadać. Amatorski błąd, na którym to uczcie się, czytelnicy. W kraju, w którym słowo ‘taksometr’ wywołuje salwę opętańczego śmiechu, cenę ustalić należy przed trzaśnięciem drzwiami od wewnątrz. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że ja byłem przekonany, że za kurs należy się kierowcy cztery kafle, on że sześć. Po długiej dyskusji ustaliliśmy cenę na pięć i rozstaliśmy się w pokoju. Powiedzmy, że wilk syty i owca cała, nikt honoru nie stracił.
‘Japanese please!’ – pod tym szyldem kryje się niewielka restauracyjka serwująca sushi, sake i piwo, jedyna tego rodzaju, którą przewodnik wymienia w dziale ‘budget’. Restauracyjka, w której progi nie mogliśmy nie zawitać. Przyjemne kameralne miejsce obsługiwane przez sympatyczne trio, starszego Libańczyka i dwie Azjatki. Biorąc pod uwagę odległość od Japonii, sushi było rewelacyjne. Biorąc pod uwagę tutejsze ceny – faktycznie mieściło się w szeroko pojętej kategorii ‘budżet’. Jakieś 50 złotych za satysfakcjonujący zestaw i butelkę piwa. Dwa razy więcej dla mojej żony, dla której kolacja sushi bez co najmniej dwóch talerzyków z sashimi z łososia to nie kolacja sushi.
Do hotelu wracaliśmy ciągnącym się wzdłuż nabrzeża korniszem, razem z zażywającymi nocnej przechadzki lub wędkującymi miejscowymi przyglądając się falom rozbijającym się o głazy w dole. W pewnym miejscu można nawet było zejść po mokrych stopniach nad samo morze i na trzydziestometrowej mniej więcej długości wąskiej półce pobawić się w unikanie wymierzanych przez Posejdona razów. Lub po prostu wziąć darmowy prysznic.
Drogi ten Bejrut, ale charakteru i uroku nie można mu odmówić, rozmyślałem sobie racząc się papierosem i podwójnym espresso. Dodawali gratis do ciastek w McDonaldzie, szkoda było nie wziąć… Znaczy kawę dodawali, nie papierosy, że tak w stylu Pratchetta wyjaśnię. To nie aleppański Slav, gdzie taki gratis mi się trafił. Późno już było na kawę, ale co tam. Przynajmniej, jak u Jarmuscha, sny powinienem mieć szybkie.