W niebezpieczeństwie • o przyjaźni • Maharaja Mac • jaką
przynętę założyć na Waszego autora • koszta taniości rikszy • Mikie goes to
Bollywood
Moon Dance Café, Rishikesh, środa, 23 kwietnia 2014, za
dwadzieścia ósma
Hidusi, poświęćmy im
chwilę uwagi, to naród wyjątkowo przyjacielski. Trudno ujść parę minut bez
zapoznania kogoś. Zasadniczo pierwszy etap procesu zapoznawania przebiega na
trzy sposoby. Może zagaić nas ktoś szarżujący z naprzeciwka. Może ktoś, po krótkim
a emocjonującym pościgu, dopaść nas i uderzyć zdradziecko od tyłu. Może ktoś
wreszcie zaczaić się na nas i czekać spokojnie, cierpliwie, na przykład w
drzwiach sklepu, a w odpowiednim
momencie uderzyć z flanki. Jest jeszcze czwarty sposób: czysto teoretycznie
można założyć, że ktoś sam zagada do tubylca, ale o takich przypadkach raczej
się nie słyszy. Skądkolwiek w każdym razie atak nie następuje, przebiega
najczęściej na jeden z trzech sposobów. Może zacząć się od powitania
(‘hello!’/’excuse me’), komplementu (‘you have nice tattoo’), albo pytania
(‘where you from?’/’where you go?’). Po czym, niezależnie od odpowiedzi lub jej
braku, następuje kolejne pytanie. O ile na którekolwiek pytanie udzielimy
jakiejkolwiek odpowiedzi, przyjaźń rozwija się świetnie przez kolejne kilka
pytań, po czym osiąga kulminację. Kulminacją może być propozycja udania się do
sklepu/biura podróży/restauracji naszego nowego bro, która płaci naszemu nowemu
bro za przyprowadzenie nas.
Na co najmniej
kilkanaście przyjacielskich relacji, które Wasz skromny narrator w celach
badawczych nawiązał, dwie jedynie nie zakończyły się na zaproszeniu do wydania
pieniędzy. Jedna z nich zaszła między Waszym skromnym narratorem a miejscowym
pijaczkiem. Pijaczek – całkiem zresztą porządny, mniej zżulały niż większość
trzeźwych w okolicy – popytał, pogadał, upewnił się, że lassi (słodki napój na
bazie zsiadłego mleka) z bazarowej budki smakuje, uścisnął mu dłoń i poszedł
sobie. Kto nie pije, ten sprzedaje, możnaby malowniczo skonkludować. O drugiej
sytuacji – później.
Jedna refleksja jeszcze. Ktoś,
kto nigdy wcześniej nie był w Indiach, jak ja na przykład, może sobie roić, jak
ja do pewnego stopnia sobie byłem roiłem, że nie tylko turyści roztrząsają tu
sens życia i ułudę rzeczywistości. Że w tym kraju inaczej się nie da, że każdy
przechodzień medytuje właśnie nad samorealizacją swojego ja. Cóż, okazuje się,
że nie. Napotkani przyjaciele wcale nie mieli ochoty oddawać się ze mną
filozoficznym rozważaniom. Kiedy na pytanie dokąd idę odpowiadałem, że do
nikąd, że się włóczę po prostu, patrzyli na mnie, jak na idiotę. Kiedy na
pytanie, co chcę zobaczyć odpowiadałem, że wszystko, tak tu jest pięknie,
patrzyli na mnie jak na idiotę. Kiedy mówiłem, że może zajrzę na targ, ale nie
chcę niczego kupić, patrzyli na mnie jak na idiotę. Generalnie nie za dobrą
opinię muszą mieć o mnie i mojej poczytalności moi nowi przyjaciele.
Wróćmy do mojego
przyjaciela z początku rozdziału. Trzeba mu oddać, że choć niebezpiecznie może
nie było, to okolica istotnie była niekoniecznie polecenia godna. Taki w sumie
bazar, ale z tych bazarów jak ze złego snu. Takich, gdzie człowiek idzie i
idzie, w tłumie prowadzącym pojedynek na hałas z przedzierającymi się przez
niego ciężarówkami, samochodami, motocyklami i rikszami, silnikowymi i
klasycznymi. Idzie i idzie, i wszystkie sklepy, zamiast mienić się
niewiarygodnymi barwami chust, przypraw i dewocjonaliów, zdają się oferować
nieznanego przeznaczenia części samochodowe, worki z cementem albo innym
śmieciem, jakieś rury i śruby z odzysku. Albo w ogóle stoją puste, może jakieś
usługi oferują szemrane. Nic, na czym wartoby choć na moment zawiesić oko.
Czyściec konesera doznań wzrokowych. Slums wśród bazarów. Koszmar zakupoholika.
Wreszcie pojawił się
McDonald’s, nie mogłem sobie odmówić, postawnowiłem sprawdzić, czy indyjskie
McDonald’sy istotnie, jak wyznał Koothrappali w The Big Bang Theory, nie mają w ofercie Big Maców. Bez kitu naprawdę.
Zamiast flagowej kanapki z wołowiną mają Chicken Maharaja Mac. Ze special sauce: curry. Which
in India, believe you me, is really not that special’.
Potem zaczęło zdejmowanie
kolejnych oprawek z półek a jeszcze kolejnych wyciąganie z pudełek po butach.
Znów stop klatka i analiza. Większość targowych sprzedawców ma prawdopodobnie
całkiem efektywny, ale bardzo upierdliwy zwyczaj proponowania przedmiotów do
oględzin. Stoimy na przykład przy stole zastawionym dziesiątkami drewnianych
pudełeczek, a sprzedawca podaje nam jedno z nich, demonstruje uroczyście i każe
oglądać. Jaka jest szansa, że akurat tym pudełeczkiem trafi w nasz gust? Prawie
żadna. Po co to robi? Z wielu powodów.
1. z pudełeczkiem w ręku
nie odejdziemy, sprzedający kupuje więc sobie trochę czasu na urabianie nas i
uświadamianie, że żona będzie zachwycona takim podarkiem;
2. jak nam da potrzymać i
zabierze, podniesie w nas chęć odzyskania go, czyli zakupu;
3. jeśli go nie zechcemy,
zapyta nas, co jest w nim nie tak i szybko poda inne pudełeczko, które już jest
zupełnie tak i głupio nam będzie go nie kupić.
Efektywnie, ale upierdliwie, powtórzę. I jeśli będziemy z
zakupu zadowoleni, to pewnie zadziała po prostu efekt kwaśnych cytryn. Ach,
ileż dziś psychologii ze mnie promieniuje.
Ja trafiłem w każdym razie
na kupca, który nie dość, że sprzedawał vintage, to sam był z gatunku kupców
vintage. Tych, co wydają się cenić dobry proces sprzedaży przy indyjskiej
herbacie wyżej niż samą sprzedaż. Z jednej strony sprawnie adaptował się do
moich preferencji – pojął na przykład błyskawicznie, że preferuję oprawki
prostokątne nad okrągłe i grube nad druciane. Z drugiej strony przez cały czas
mojego mierzenia, wpatrywania się w lustro, odkładania, ponownego mierzenia i
popadania w zamyślenie, zachował odrobinę tej wspaniałej nieprzewidywalności,
tego „a może by tak coś z zupełnie innej beczki, co Pan myśli?” Może istotnie
optyk Jaffery ma we krwi dwa stulecia dobierania oksów?
Po wstępnym ustaleniu
zakresu cen – nie chciałem mimo wszystko tracić swojego i jego czasu na
przymierzanie, gdyby się miało potem okazać, że ceny są z kosmosu –
najciekawsza wydawała mi się opcja czarnych kwadratowych oprawek z lat
sześćdziesiątych mniej więcej. W niezłym stanie, choć widać było, że nie jest
to współczesna imitacja, co ma swoje plusy i minusy, oczywiście. Razem ze
standardowymi szkłami – optyk Jaffery spojrzał przez moje szkła i z
dokładnością do ćwierć dioptrii ocenił ich moc – miała mnie ta przyjemność
kosztować sto złotych. Rozsądnie. Odłożyłem na stosik finałowy i próbowałem dalej.
Odrzucałem kolejne pomysły ‘z innej beczki’: okrągłe oprawki Ghandhi style,
maleńkie druciane oprawki wyglądające na pierwsze dekady dwudziestego wieku,
zabawnie opadające na zewnątrz aviatory. I jakoś się przy tym rozmowa potoczyła
w stronę okularów słonecznych. Okularów słonecznych trochę w swojej garderobie
mam, ale nigdy ich nie noszę, bo nic w nich nie widzę, a tu Jaffery mówi, że
przecież mi zrobi przyciemniane szkła korekcyjne i na indyjskie słońce będą jak
znalazł. Oczywiście mi pokazał, jak to będzie pięknie, przykładając brązowe
szkiełka, w których cały świat wygląda retro, do moich szkieł. Faktycznie,
pięknie, i faktycznie na indyjskie słońce jak znalazł. A różnica w cenie rzędu
700 rupii, jakichś 35 złotych, to żadna różnica: poznać po sobie nie dałem, ale
pomyślałem od razu.
Finezja Jaffery’ego
znalazła prostą drogę do mojego zwykle szybko kamieniejącego serca. W pewnym
momencie na szklanej ladzie pojawiły się brązowe Ray Bany. Wyprodukowane
jeszcze w USA, nie we Włoszech, jak obecnie, nie w Wietnamie tym bardziej, skąd
pochodzą współczesne podróbki. Lata osiemdziesiąte, bardzo dobry stan. Ot tak
się pojawiły – są droższe, 200 zeta, ale bez ciśnienia, luźna propozycja. Luźna
propozycja okazała się leżeć, jak to Ray Bany, perfekcyjnie. Przez dobry
kwadrans przymierzałem jeszcze wyselekcjonowane wcześniej finałowe oprawki,
przymierzałem i te odrzucne, po czym wracałem do finałowych, przeplatając je
Ray Banami. Dobrze leżały te Ray Bany. Co tu dużo mówić – jak zaznaczyłem na
wstępie – byłem zgubiony na wstępie. Siły ducha wystarczyło mi na sensowne
negocjacje, za dwieście zeta, które miały kosztować same oprawki, dostałem
oprawki wraz z ciemnymi szkłami korekcyjnymi.
Dwie godziny jeszcze
buszowałem po Chandani Chowk i odchodzących od niego bocznych uliczkach
czekając na realizację zamówienia. Gotowe oksy – wypolerowane nawet – były do
odbioru praktycznie na czas, z ledwie półgodzinnym może poślizgiem.
Pogawędziłem jeszcze moment z Jafferym, wywiedziałem się o orientacyjną cenę
rikszy do Pahar Ganj i ruszyłem w drogę powrotną.
„Będą Ci proponować 200
rupii, ale nie zgadzaj się, powinieneś zapłacić od 50 do 80!” – tak brzmiałą
instrukcja. Moje spojrzenie zza ciemnych szkieł było najwyraźniej tak twarde i
na wskroś przeszywające, że nikt nie
śmiał wyjechać z ceną wyższą niż 150. Któryś kierowca z kolei zgodził się na
60. Ruszyliśmy w drogę.
Chłopak na pedałach
przede mną wydawał się całkiem sympatyczny, zamieniliśmy parę słów stojąc na
skrzyżowaniu, poczęstowałem go papierosem, on odwdzięczył się paczuszką giri,
miejscowych krótkich skręcanych w liście papierosów. Sielanka po prostu i podręcznikowa
interakcja z lokalnym kolorytem w magicznej podróży życia po Indiach. Która nie
mogła oczywiście trwać dłużej niż przepisowe kilka minut.
- Pojedziemy po drodze do sklepu na chwilę...
- Jakiego do diabła sklepu, jedziemy do Pahar Ganj!
- Tylko na moment, trzy minuty, porozglądaj się po
sklepie, niczego nie kupuj, ja i tak dostanę 50 rupii prowizji.
Interesujące, zamiast bycia skamowanym, mam razem z moim
nowym ziomkiem rozmontowywać skamerski system? Niech będzie, mogę te parę minut
poświęcić, niech sobie gość dorobi 2,5 złotego do tych 3 złotych, które mam mu
zapłacić za kurs.
Sklep z tych, do których
sam bym w żadnym wypadku nie trafił. Raz, że oddalony nieco od rozlanych po
Starym Delhi pulsujących zakupowym życiem targowisk, dwa – że już z daleka
pachniał jedwabiami i rzeźbami dla grubych Amerykanów i starych Niemców. Nie
myliłem się: w środku cisza jak w muzeum, eleganccy sprzedawcy, wszystko
pięknie wyeksponowane za szybami. Wszystko dziesięć razy droższe, niż na
straganach. Skoro już podjąłem się aktorsko-łotrzykowskiego wyzwania, swoją
rolę odegrałem na poziomie oskarowym. Przechadzałem się dumnie, oglądałem z
żywym zainteresowaniem, dopytywałem o pochodzenie prezentowanych mi artefaktów,
kręciłem nosem. Dobre dziesięć minut trzymałem sprzedawców przy nadziei, po
czym pożegnałem się i, całkiem dumny ze swojego występu, wyszedłem w
towarzystwie mojego wspólnika rikszarza.
- Za długo oglądałeś, miało być trzy minuty. Jedziemy do
jeszcze jednego sklepu, ale tym razem załatwmy to szybko. Trzy minuty i koniec.
No wiecie co, cóż za arogancja, gdzież tu szacunek dla scenariusza
i aktorskiego rzemiosła?! No niech tam, jedźmy.
Po drugim sklepie dałem
się namówić na ostatni skok. Byłem już całym dniem i cwaniackim procederem
mocno zmęczony – mało brakowało, a zakupiłbym sari, które bezsprzecznie,
twierdziła sprzedawczyni, zachwyciłoby moją małżonkę. Powiedziałem, że może
wrócę za miesiąc po powrocie z Rishikeshu, ale zmęczenie materiału dało o sobie
znać, brzmiałem już ewidentnie mało wiarygodnie. Postanowiłem natychmiast
zakończyć karierę.
- Jeszcze jeden sklep. Ostatni, a potem do hotelu... –
rikszarz zachłysnął się najwyraźniej dotychczasowym łatwym szmalem.
- Nie ma mowy. Jedziemy prosto do Pahar Ganj albo
rozstajemy się tutaj.
- Jeszcze jeden...
- Nie.
- Ostatni!
W tym momencie postanowiłem zakończyć nie tylko
błyskotliwą karierę aktorską, ale i współpracę z moim wspólnikiem. Ten jednak poszedł
po rozum do głowy i zdecydował, że 210 rupii jest lepsze niż 150, które na tym
etapie miał w kieszeni. Ruszyliśmy w drogę.
Już się witałem z internetem w hotelowej recepcji i
łóżkiem na piętrze, już zdążyłem pogrążyć się w głębokiej zadumie nad całkowitą
nagością przechodzącego przez jezdnię sadhu,
hinduskiego świętego, gdy wtem – „wtem”: piękne słowo, że się tak, wzorem
Gogola, zachwycę – coś zachrzęściło w łańcuchu rikszy. Zatrzymaliśmy się.
- Ojej, zepsuła się, naprawa będzie mnie kosztowała 300
rupii! – zafrasował się rikszarz.
Kto wie, może i naprawdę się zepsuła, może niecne uczynki
odbiły się złą karmą mojemu znajomkowi. A może liczył po prostu na złotość
mojego serca, może już witał się z łatwymi 300 rupiami od pełnego współczucia pukka
sahiba. Jeśli tak, cokowiek się przeliczył. Mojego współczucia wystarczyło na
zapłacenie za cały kurs plus 20 rupii niespecjalnie załużonego napiwku. Tak czy
owak, zarzuciwszy dziarsko plecak na ramię, w dalszą drogę ruszyłem z
przysłowiowego buta.
Wiedziałem już, na szczęście, gdzie jestem – podróżując
bez małżonki przykładam stosowną wagę do bycia świadomym otoczenia – kwadrans później
więc raczyłem się zimną colą w hotelowej recepcji.
- Czy możemy porozmawiać? – jakiś przyzwoicie wyglądający
jegomość postanowił przerwać mi fejsbukową sielankę.
A możemy, niech się dzieje, co chce...
- Szukam obcokrajowców do epizodów w filmie. Czy nie
zechciałbyś zagrać... agenta FBI?
Ha! Gość musiał widzieć mnie w akcji w którymś ze
sklepów, faktycznie pokazałem klasę. Dobrze, że nie wyjechał z „czy nie
zechciałbyś zagrać agenta KGB, bo taki masz ruski akcent” – gotów byłbym
śmiertelnie się obrazić.
- Zdjęcia są jutro, zapewniemy transport na plan oraz
wyżywienie i płacimy 2000 rupii...
Cóż rzec? W życiu każdego aktora przychodzi moment, kiedy
musi zadać sobie kilka bardzo ważnych pytań: czy ta rola istotnie pozwoli mi na
ekspresję mojego Ja, posuwając jednocześnie do przodu moją karierę? Czy mój
występ w tym obrazie przyniesie radość i katharsis zarówno widzom, jak i mnie?
Czy jest to rola skrojona na moją miarę i, wreszcie, czy w finałowym tańcu będę
miał miejsce w pierwszym rzędzie?
Gorzka prawda jest taka, że nawet, jeśli na powysze
pytania aktor odpowie twierdząco, nie wolno mu spoczać na laurach, nie wolno mu
na tym poprzestać, ma święty obowiązek kwestionowac i indagować dalej: czy nie
zapłaciłem przypadkiem 50 dolców za transport do Rishikeshu? Czy kierowca nie
ma przypadkiem podjechać pod kino Imperial kwadrans po szóstej rano, żeby
powieźć mnie na, również już opłacony, nauczycielski kurs jogi?
W takich właśnie dramatycznych okolicznościach rozeszły
się drogi Waszego skromnego narratora i indyjskiego przemysłu filmowego. Może
innym razem.
Klasyk na dziś:
A few young
men followed the song out of the door, humming through the Marlboros dangling
from their lips. They came to the cafe every day to drink a cup of Nescafe
before strolling through town until well past midnight, talking loudly among
themselves and every so often breaking into raucous song. They hoped that
everyone on the street would notice them.
Yu Hua, 1986