Indie zaskakują • osaczony • VIP suite? Yes, please!
Diamond Restaurant, Delhi, poniedziałek, 14 kwietnia 2014, dziesiąta
Pierwszego powitalnego strzała na twarz
spodziewałem się już na lotnisku. A tu
proszę bardzo, Incredible India od pierwszego wejrzenia. Wszystko – relatywnie
– czyste i świetliste. Pusto i cicho jak, nie przymierzając, w Europie. Kolejek
do odprawy celnej brak. Bach bach piecząteczki i to, co na etapie ambasady
Indii w Yangonie wydawało się abstrakcyjnie odlegle, staje się faktem. Jestem w
Indiach. Choć wciąż jakoś tego nie czuję podczas odbierania bagażu. Na słupach
przy pasach, po których leniwie suną walizki, czytelnie rozpisano osiem bodajże
sposobów dostania się do miasta, z orientacyjnymi cenami. Nie ma że
‘mister, no, today bus no have, you take my frined’s taxi.’ Fakt, tubylcy nie omieszkali przywieźć z Bangkoku
kartonów z wiatrakami i wózkami dziecięcymi, ale obyło się bez żywych kurczaków
i kozłów. Zawasze mnie swoją drogą zadziwiają te azjatyckie wyprawy na zakupy
za granicę; wydawałoby się, że wszystko wszędzie jest tak tanie i dostępne, że
bez sensu jest to wozić samolotami i autokarami, ale nie – najwyraźniej tajski
wentylator i takaż spacerówka są znacznie fajniejsze od tych indiańskich. I
vice versa zapewne, zależy kto w którą stronę podróżuje.
Tak czy owak, podnoszę mentalną gardę i wychodzę z
budynku. Gdzież się poukrywali napastnicy? Nindże jakieś, kryją się pewnie w
cieniu i zaraz mnie opadną, kiedy tylko wyczują najlżejszy spadek koncentracji.
‘Taxi mister’, ‘money food’, backstab, headshot. Postanawiam ich zaskoczyć i zagrywam Jana Smugę. Staję
sobie przy drodze i zapalam papierosa. Muszę się nacieszyć przed detoksem w
Rishikeshu. Swoją drogą, nie spostrzegam przed wyjściem z lotniska żadnego
innego palacza. Może mi się loty pomyliły, to nie mogą być te sławne Indie
przecież... Jedyne niemrawe, pomocne wręcz ‘taxi?’ dochodzi mnie ze strony
jednego z dwóch oficjalnych kontuarów taksówkowych. Dopalam papierosa i kieruję
się w stronę drugiego stanowiska, dla zasady. Pytam, czy to tu mogę zamówić taksówkę
do miasta ze z góry ustaloną destynacją i ceną. Nie, zostaję uprzejmie
poinformowany, pre-paidy są po drugiej stronie drogi. Faktycznie, są. Kolejki znów
nie ma, nie wiem, gdzie się wszyscy podziali. Kurs do Paharganj kosztuje 400
rupii. Odchodzę na moment, żeby przeliczyć sobie spokojnie, czy to dobry deal.
W tym czasie nadchodzi jakaś kobieta o europejskiej urodzie, z którą leciałem z
Bangkoku i zamawia swoją taksówkę. Pytam ją, czy nie jedzie przypadkiem do
Paharganj. Jedzie. I tak z wykalkulowanych w międzyczasie dwudziestu złotych
robi się dziesięć.
Sam’s Bar, Delhi, poniedziałek, 14 kwietnia 2014, dochodzi jedenasta
Guesthouse o kuriozalnej nazwie ‘Yes, please’
wydał mi się dobry jak każdy inny, albo raczej zły jak kady inny, poza tym
kojarzyło mi się, że pamiętam go z przewodnika, a na pewno wspominała o nim Izraelka,
z którą dzieliłem taksówkę z lotniska. Postanowiłem na chwilę zniknąć z
łypiących oczu mieszkańcom tej przeklętej przez bogów okolicy i wywiedzieć się,
jak kształtują się stawki za noclegi. Obejrzałem pobieżnie trzy pokoje;
pierwszy okazał się być ciemną dwusosobową klitką bez okna z podejrzanymi
zaciekami na ścianach i pościelą pamiętającą chyba lata 80-te, kolejne natomiast
dokonały, wydawało by się, niemożliwego, uświadamiając mi, że może być nie
tylko gorzej – pokój drugi – ale nawet jeszcze gorzej – ostatni.
600 rupii, 500 rupii i 400 rupii. Podziękowałem
pięknie i obiecałem wrócić, jeśli nie znajdę lepszej oferty. Tym razem nie była
to strategia negocjacyjna, stęskniłem się po prostu za moimi łypiącymi
przyjaciółmi na zewnątrz. Właściciel jednak już podjął grę, okazało się, że
mogę dostać „ten duży pokój” za 400 rupii. W sumie, pomyślałem sobie, rad
byłbym pozbyć się wreszcie tej nieszczęsnej walizki z umownym napisem „szukam
hotelu i jestem zainteresowany pośrednictwem”. Niech będzie. Nie bez bólu i
obaw zostawiłem paszport w recepcji i rozpocząłem wspinaczkę na drugie piętro.
Guesthousowy boy zatrzymał się jednak na piętrze pierwszym. Mowiąc „duży pokój”
panowie mieli oczywiście na myśli pokój średni. Negocjacji część druga. Mogę
dostać ten największy za 500 rupii, special deal.
- Dobrze, doceniam, wrócę na pewno.
- Dobra, nie unośmy się, 450.
- Naprawdę bardzo dziękuję, ale jestem biedny i musze oszczędzać. [w znaczeniu:
nie zabijajcie mnie; to, co mam w plecaku nie jest warte waszej złej karmy]
- Dobra, niech stracimy, 400 za suite.
- Ok.
‘You have VIP’ rzuca mój przyjaciel pośrednik i klepie mnie po plecach. Nie
wiem, czy to standardowe zamknięcie transakcji, czy gość właśnie wykazał się
podziwu godnym poczuciem humoru...
Jakby się jednak przyjrzeć sytuacji z dystansem,
za dwadzieścia zeta mam dwójkę z porządnym wiatrakiem, prywatną łazienką
(gorąca woda, wedle karteczki, od ósmej rano do południa) i internetem w cenie.
I telewizorem, chociaż to mnie akurat ni grzeje, ni ziębi. Chyba zostanę nawet,
oswoiłem już trochę miejsce za pomocą krzepiącej drzemki, a zostawiona na próbę
na wierzchu wysłużona komórka nie zginęła, kiedy przez popołudnie włóczyłem się
po bazarze i poznawałem nowych przyjaciół przy każdym nieopatrznym zwolnieniu
kroku.
Klasyk na dziś:
Przynajmniej
mniejsza mieścina, ale jeszcze nie zeszliśmy dobrze z promu i widzieliśmy od
razu, że brud, nędza i syf. Syf i taksiarze. Oni chyba generują się z syfu.
Juriusz Jebaka, Wielkie oczy w miękkim futerku (juriusz.cba.pl)